2009/09/01

Odc. 16 - czyli ciepło, ciepło, ale wciąż tylko dlatego, że zbliża się lato…



- 32 złote - mówił głos. - 32 złote proszę Pana… - głos cierpliwie powtórzył, po czym jego właściciel widząc całkowity brak kontaktu wrzasnął: - Jesteśmy na rogu Szewska-Jagiellońska! Ma Pan czym płacić?
Oskarżenie o brak pieniędzy wystarczyło, żeby Fleischmann ocknął się z rozmyślunków. - Eeee… Na voucher jedziemy. To znaczy jechaliśmy. Niech Pan wypisze na Pandorę - reflektował się więc teraz Szymon.
- Widzę, że Pan zmęczony. Niełatwa to praca: redaktor. Ale pewnie interesująca co? - zagadnął taksiarz wypisując papierki i łypiąc w lusterko na facjatę Fleischmanna. - Tu i tam się jeździ pewnie, za biurkiem nie siedzi – ciągnął taksiarz, ale niestety czekał również na odpowiedź.
- No czasem interesująca wie Pan. Nie będę zmyślał, że nie. Tylko, że niestety nie tak codziennie. Czasem i miesiąc się siedzi, a nic ciekawego do roboty nie wpadnie - Fleischmann postanowił być zupełnie szczery. Nie miał dziś już siły na udawanie. - No i za biurkiem też nie mało się czasu spędza, ale okazji, żeby gdzieś wybyć jest sporo. To prawda - dodał jeszcze krótko, żeby taksówkarz nie miał już szansy czegokolwiek powiedzieć, bo właśnie dawał Fleischmannowi druczek do podpisania. - Machniom raz i do widzenia - burknął Szymon pod nosem, kończąc trochę głośniej niż zaczynając. - A no, miłego - odparł czegoś rozbawiony taksiarz.
Fleischmann stanął pod bramą kamienicy, w której mieściła się redakcja i nagle poczuł, że właściwie nie ma po co się spieszyć. Coś w środku pognało go z Huty do redakcji, ale teraz nie potrafił uzasadnić sobie samemu, po co. Owszem wpaść i pokazać, że się pracuje zawsze można, jednak pośpiech wcale nie jest konieczny. W żadnym wypadku.
Usłyszał od Poczwarskiego bardzo wiele. Od potwierdzenia swoich przypuszczeń, po motywy. Całkowicie niejasny był jednak przebieg spraw związanych z Gruschką. Na dokładkę nic z tego co usłyszał nie nadawało się wciąż do upublicznienia. Gdyby nie jego obsesja nagrywania każdego bez wyjątku spotkania i rozmowy telefonicznej na dyktafon, równie dobrze możnaby powiedzieć, że nie widział dziś Poczwarskiego. Szymon pomyślał nawet, że nie ma się po co spieszyć z odsłuchiwaniem rozmowy z zakładu pogrzebowego. Pamiętał ją doskonale. Nagranie ze schowanego przez niemal całą dobę w kieszeni spodni dyktafonu, trzymanego tam na wszelki wypadek gdyby nie ujawniając tego, trzeba było nagrywać, będzie mu przydatne najwcześniej za kilka dni. - W dupie. Idę na kawę i pomyślę - stwierdził całkiem na głos Fleischmann.
Nim zrobił pierwszy krok, podniósł głowę i zarejestrował jeszcze jeden powód lenistwa. Słońce przypiekało późną wiosną. Z porannego deszczu nie zostało ani śladu. Nawet duchota była afrykańska i nie przypominała niczym powietrza z polskiego mokrego lasu. „To dobrze. Nienawidzę tego zapachu. Zatyka nochal gorzej niż uliczny kurz” - ucieszył się.



Podprażające słońce było mimo wszystko wkurzające. Drogę przez Rynek na Bracką umiliła jednak wymiana zdań na scenie Festiwalu Produktów Regionalnych. - O osiągnięciach Pani Emili można też dowiedzić się na stronie internetowy. Trzeba sobie tyko wbić nazwisko pani Emilii, czyli Emilia Bukoska. I tam wszystko znajdziecie, prawda Pani Emilio? - zagajał prowadzacy imprezę.
- O mnie tak-że się znaj-dują tam in-for-ma-cje, ale ja jesz-cze chcia-łam po-wie-dzieć o ty chuście. Ona dos-ta-ła na-gro-dę na kon-kur-sie... - odezwała się skrzeczącym głosem jak się wydaje rzeczona pani Emilia, ale skończyć nie mogła, bo wtrącił się prowadzący.
- No tak, chusty pani Emilii i ji koleżanek znane są świetnie w całem kraju, a nawet jak dochodzo wieści i w europiy. My zaś teraz posłuchamy równie znanego i popularnego wszem i wobec zespołu: Bęblanie z Bebła. Kapela pochodzi z Bebła i podtrzymuje swoye regionalne tradycje. Jak widać, bo już wchodzo na scene, o młodych uczestników w zespole coraz trudni. Bijemy brawa - zachęcał prowadzący. Fleischmann reszty nie słuchał, tym bardziej, że pozostawiony za plecami Ratusz i eros pędrak zagłuszały rozpoznawalność dźwięków.
Espresso - „które to już dzisiaj, cholera” - poza tym, że smakowało, niczego nie zmieniło. Brązowy słodki płyn doprowadził jedynie wespół z papierochami do powstania kapcia w ustach Fleischmanna. Gasząc czwartego peta w tej samej popielniczce podziękował w myślach leniwemu kelnerowi. Zwykle nim zdążył zgasić pierwszego papierosa popielniczka była już wymieniana na nową. W efekcie nie miał bladego pojęcia ile papierosów wypalał przy jednej kawie. Informowała go o tym czasem jedynie pusta po nich paczka po papierosach. „Paczka to, czy pudełko? Raczej pudełko. Paczka to by była chyba, gdyby była miękka. Trzeba w domu sprawdzić w słowniku co to jest paczka, a co pudełko” - myślał wstając od stolika. Kilka kroków dalej zorientował się, że zapomniał zapłacić. Nie wzbudziło w nim to jednak ani trochę ochoty do powrotu i wyregulowania rachunku. „Uregulowania czyli, że.” - uśmiechnął się do siebie.
Jego piegi miały się coraz lepiej i również jego mózgownica, bo wiedział, że dla rozluźnienia, a może i poprawienia wiedzy na właśnie śledzony przypadek podejrzanych wypadków, warto pogadać z jednym człowiekiem. Wystarczy przejść się za róg. Za dwa rogi właściwie.



Na pl. Wszystkich Świętych (o ironio placu, przy którym mieściła się siedziba władz Krakowa) przy prowadzonym przez siebie kiosku, siedział tradycyjnie (biorąc pod uwagę pogodę, to tradycyjnie) na zydelku pan Zbigniew „Duszyczka” Reszer. Zacny pan Zbigniew ubrany był tego dnia - jak co dzień - elegancko. Ubiór jego, mimo temperatury przekraczającej już chyba 20 stopni, składał się z różowawego pulowera w serek, spod którego wystawała koszula w drobną kratkę. „Najpewniej nowe nabytki w Rabanie” - uśmiechnął się dobrotliwie Fleischmann. Nie gorzej „Duszyczka” prezentował się od pasa w dół. Szare dżinsy, podprasowane obowiązkowo w kantkę, były spięte brązowym skórzanym paskiem. Ten element ubioru pana Zbigniewa nie zmieniał się bodaj nigdy. To znaczy Szymon nie pamiętał na panu Zbigniewie żadnego innego paska. Na nogach zaś pana Zbigniewa znajdowały się przecudnej urody czerwone mokasyny z pseudowężowej skórki. - Trzeba mieć styl i klasę. No i czymś się wyróżniać. Inaczej dziewczyny nie spojrzą. No i trzeba też zagadać i nie iść z pustymi rękoma duszyczko - mówił kiedyś Fleischmannowi pan Zbigniew. - Ja to duszyczko pamiętam, jak do matki nieboszczki przychodzili oficerowe. Fakt ludowego już wojska, ale jednak przychodzili panie w wyglansowanych butach, nawet jak oficerek już nie mieli. I zawsze duszyczko moja mamie nieboszczce coś przynosili. A to z ukłonem i w rączkę całując kwiaty wręczali, a to panie czekoladę prezentowali, albo kawę. Dziś to jak patrzę po chodniku, żaden tak nie zagada - wspominał piękne dla siebie czasy. Dziś pod czerwonymi mokasynami, znajdowały się na jego stopach również czerwone skarpetki bardziej przypominające rajstopy.
- Dzień dobry panie Zbigniewie - uśmiechnął się do Duszyczki Fleischmann, wyciągając kolejnego papierosa.
- A dzień dobry duszyczko. Coś zmizerowany jesteś - zagadnął chętnie pan Zbigniew.
- No miałem kilka nieprzespanych nocy. Dzień, widzę, miło Panu mija. Coś nowego się udało zaobserwować? - rozpoczął szybko Szymon, bo nie liczył za bardzo na swoją cierpliwość.
- Nic takiego synku. Odkąd zginął ten Ukleja ruch straszny w magistracie się zrobił. Jackowski wyjeżdża i wraca po kilka razy dziennie. Kierowca jego tylko ma czas wypalić kilka papierosów, albo skoczyć do mnie po nowe i zaraz znowu gdzieś jadą - leniwie wypuszczał z siebie słowa Reszer. - A poza tym nic takiego. Tyle, że coraz gorzej się dzieje duszyczko. Zamykają „Aptekę pod Złotym Słoniem”, tu za rogiem.
- Co też pan opowiada? - naprawdę zdumiony zakrzyknął Fleischmann. Ubódł go nie fakt, że zamykają, ale że nie za bardzo wiedział, do której apteki będzie teraz chodził. Innej nie znał. Wszystkie inne wydawały mu się zresztą odległe jak księżyc.
- A tak, tak. Sto lat tu panie istnieje, albo dłużej. Istnieje jak pamiętam i zamykają. Ponoć miasto czynsz za drogi chce i ich nie stać. Te baby co tam pracują załamane są i klną - Reszer splunął na chodnik, dając wyraz co o całej sprawie myśli. - Może byś co napisał o tym, bo i mi będą pewnie chcieli podnieść czynsz, za te kilka metrów co je tu mam. A bez kiosku to co ja będę robił? Przecież nie zostanę emerytem i nie pójdę grac w szachy nad Wisłę - z rozżaleniem westchnął.
- No postaram się. To rzeczywiście dziwne. Mi się nawet wydaje, że ta apteka to jakiś zabytek był - zapewnił Fleischmann i postanowił szybko kończyć, bo zaświtało mu znowu, że warto porozmawiać będzie dziś z jeszcze jednym człowiekiem.
- A może i zabytek. No to zegnam duszyczko, bo widzę się zaczynasz spieszyć. Dobrze żeś pogadał ze starym człowiekiem - żegnał go Reszer.
Fleischmann rzeczywiście wyrywał się, bo chciał jak najszybciej sprawdzić, czy uda mu się jeszcze dziś złapać kierowcę Jackowskiego. Od dawna rozmawiało mu się z nim całkiem dobrze i choć żadna ze zdobytych przez jego usta informacji nie nadawała się nigdy do pisania bez uprzedniego przekopania się po magistrackich wydziałach czy dokumentach dla potwierdzenia tych słów, to warto było go słuchać. Czasem nie do końca świadom miał naprawdę imponującą wiedzę.

- Dzień dobry - rozpoczął uprzejmie jak zwykle Fleischmann i oderwał od pucowania służbowego prezydenckiego samochodu jego kierowcę. Waldemar Parzydło nawet ubrany w przyzwoity garnitur sprawiał wrażenie chłopa oderwanego od pługu.
- No co tam. Myślałem, że wcześniej się pan tu pojawi - odparł.
- A nie pali się aż tak - spostponował go Fleischmann. - Niech pan powie.Prezydent jest zdenerwowany nie?
- A no pewnie. Zaraz rano jak Ukleja juz nie żył pojechałem z nim na policję, a potem do architektury - od razu chętnie zaczął Parzydło, wyciągając z jego paczki pojedynczą sztukę Camela. - Przed południem byliśmy już tu. A potem co dwie godziny, albo żeśmy jeździli na Jana pod Stalową Magnolię, albo pod architekturę, a to do muzeum narodowego i tak wkoło Macieju. Hyhy - zadowolony ze swego żartu zaśmiał się chamsko.
- A jeździł ktoś z prezydentem? - podpytał Fleischmann.
- Nie. Tylko raz z architektury pierwszego dnia jakiś dyrektor jechał i bardzo był zdenerwowany. Mówił mu, że miał coś załatwić, ale że w takich warunkach to on nie może, i że myślał, że prezydent wszystko wie. Tyle - twrado stwierdził Parzydło.
- Aha. A wcześniej nei jeździł pan na lotnisko po kogoś starszego? - kontynuował Fleischmann.
- Nie na lotnisko to nie. Ale do Stalowych Magnolii. Wziąłem stamtąd starszego gościa. Elegancki dziadek. Bardzo uprzejmy ę-ą. Po polsku śmiesznie mówił jak żyd. Potem go odwoziłem ze trzy godziny później do tego hotelu - Parzydło potwierdził przypuszczenia Fleischmanna i wieści Poczwarskiego. Więcej Fleischmannowi nie było trzeba. Gruschka na pewno był u prezydenta, a na dokładkę zatrzymał się w hotelu braci Różewiczów. To akurat nie musiało wcale znaczyć, że wiedzieli coś o całej sprawie, bo ich hotel był jednym z lepszych w mieście i na dodatek mieściłl się w samym centrum. Jakaś rola Różewiczów w całej sprawie była jednak pewna. Nie wiadomo było tylko co to za temat , o którym Wandachowicz mówił do Jackowskiego w aucie przy Parzydle. Jakoby myślał, że prezydent o nim wie, a nie wiedział. To musiała być lewizna Uklei, o której chciał opowiedzieć Fleischmannowi, bo się czegoś bał. "Tyle, że gdyby to była lewizna Różewiczów, toby się nie bał, a Ukleja by żył" - powtórzył pod nosem ocenę sytuacji Poczwarskiego.
- No a jak tam z fotoradarami. Coś wiadomo? - obudził go z myśli Parzydło.
- Wiadomo. Teraz będa je trzymali przez dwa tygodnie, jeden w skrzynce na Armii Krajowej, a drugi na Powstańców Śląskich - rzucił ochłap wiecznie łamiącemu przepisy ruchu drogowego Parzydle. Swoją drogą prezydent miał szczęście, że Parzydło dostawał te informacje. Brukowce już dawno wiedzałyby ile mandatów zapłacił magistrat za kierowcę Jackowskiego. Parzydło straciłby zaś pewnie już dawno prawo jazdy.



Wracając z magistratu Fleischmann poczuł, że zgłodniał. Nic dziwnego. Oprócz kilku kaw, w tym jednej z mlekiem, jego żołądek nie widział dziś wiele pożywienia. Czas było wpaść choć na chwilę do redakcji, więc postanowił skorzystać z ludowej imprezy na Rynku i spożyć kiełbasę z grilla, albo jakiś inny mięsny kawał. Wybór był trudny. O tej porze ograniczał się jedynie do kiełbasy i tłustej karkówki. Padło więc jednak na super oryginalną kiełbasę. Wartą jak się szybko okazało nie 7 zł, lecz 7 zł za 100 g, czyli razem 12 zł za podany kawałaek. Do tego 2 zł za chleb i 50 gr za musztardę. - Super dziekuję. A czy 25 gr za sztućce się należą i 10 za tę papierową tackę - zapytał sprzedającą babę.
- Jak panu nie smakuje to trzeba było nie zamawiać - odparła tamta wsadzając podane pieniądze do przegródek.
- Jeszcze nie wiem czy mi nie smakuje, bo nie spróbowałem. Jak nie będzie smakować z pewnością nie zamówię. Już więcej nigdy - zdziwił sie swoją nadzwyczajną elokwencją Fleichmann i skruszony usiadł plecami do sprzedającej, by jedząc nie patrzeć jej w oczy. Obok niego siedziała przytulona grupka krzyczących po francusku czterdziestolatków.

Siedział więc na ławce przy stoliku nad dymiącą kiełbasą i czekał aż złapie choć kilka stopni mniej. Zapalił papierosa, ewidentnie wkurwiając siedziących obok francuzów. Żaden jednak nie bąknął ni słowem, że dym papierosowy mu nie pasuje."Pewnie ani jeden chuj nie mówi w żadnym innym języku poza swoim" - zarechotał Fleischmann.
Gasił fajkę, z postanowieniem dobrania się do podejrzanie wiórowatej kiełbasy; jednocześnie składał do kupy po raz pięćdziesiąty zebrane tego dnia informacje. Kiełbasie groziło złapanie jeszcze kilku dodatkowych stopni mniej, bo zadzwonił telefon. Ekranik wskazywał Zaleskiego. „Cholera. Trzeba odebrać. Jest prawie piąta, a ja nie dałem znaku życia. Mogą być nieźle wkurwieni” – stwierdził Fleischmann.
- Tak słucham - starał się zagrać oficjalnie.
- Fleischmann, gdzie wy jesteście? Prowadzący cię szuka i nie może znaleźć - z udawaną groźbą pytał Zaleski.
- Słuchaj musiałem trochę powłóczyć się po mieście, żeby się dowiedzieć czegoś na temat tych wypadków. Szykuje się, że będzie to gruba sprawa. Jestem na mieście, to za kilkanaście minut będę w redakcji i ci opowiem – tłumaczył się Fleischmann.
- No bądź, bądź. Mam nadzieję, że się nie obijasz - potakiwał Zaleski.
- Jak ci opowiem to sam ocenisz. Wydaje mi się, że cię może to wszystko co nieco zaskoczyć - bronił się Szymon i zaczął zabierać się do kiełbasy.



Ledwie jednak zdążył ukroić drugi kawałek (po stwierdzeniu jako takiej przydatności pierwszego) gdy na scenę obok grillowej budki-grzyba wtoczył się jeden z bardziej obrzydliwych meneli jakich do tej pory widział. Jasnawe spodnie sztruksowe nieokreślonego koloru, potargane na kolanach, które ewidentnie jeszcze pół godziny temu krwawiły dośc obficie. Z rozdarć kapały szczyny. Górna część korpusu ubrana w brązowy sweterek, wypchany od środka brunatnym cielskiem i koszulą, śmierdział niemyciem wielowiekowym. Biała głowa w żaden sposób nie wzbudzała więc szacunku, bo jej właściciel był pijaniusieńki. O regularności tego stanu świadczyła twarz koloru denaturatu.
- Kkhhhhrrr...kurrrwa. Tszzzooo jessss... Kiębazy mi dej ciotkhaaaaaa.... - wyrzęził w stronę sprzedającej.
- Idźże dziadu. Nikt tu nie będzie z tobą gadał - odwaliła mu niesamowicie rezolutnie sprzedająca.
- Eeekhheeee... Nho dejżżeee kiębazy. No kurrrwaaaa... - nie ustawał menel.
Ciasno siedzący francuzi siedzący blisko Fleischmanna, nie dość, że zaczęli siedzieć jeszcze ciasniej, to na dokładkę postanowili usiąść jeszcze bliżej faleischmanna. .nie dziwił im się, bo od dziada śmierdziało okropnie. Poczuła to również kolejka stojących po kiełbasę, bo szybko rozproszyła się w stronę innych stanowisk. Zauważyła to oczywiście sprzedająca i zwróciła się zaraz do chłopca, którego wcześniej Fleischmann nie zauważył. - Zdzisiu idź go przepędź - pogoniła kogoś spod lady. Wyhynął stamtąd na oko czternastoletni chłopaczek z wiejska ubrany. - Proszę odejść. Nie będziemy pana obsługiwali - powiedział do menela śmierdziela zacierając knykcie ze zdenerwowania.
- Zduptssaj... - doczekał się odpowiedzi więc szybko wrócił pod ladę.
- No szefie. Szefie. Niech szef coś zrobi. Klienci uciekają - pożaliła się tym razem w drugim kierunku sprzedająca. W drugim kierunku stał pod busem na oko trzydziestoleni postawny mężczyzna. Z grubsza mówiąc przypakowany. I stał z założonymi rękami. Najwidoczniej stwierdził, że sprzedająca ma rację, bo odbił się od auta i podszedł do menela.
- Pójdziesz ty stąd kurwa. Jak nie pójdziesz to policję zawołam - pogroził szef.
- A ppolitsja to mi może na kchuja skoczydź. Khe.. khe.. khe.. - zakrztusił się i zatoczył od krztuszenia menel, aż szef z obrzydzenia zasłonił twarz rękoma.
- Noż kurwa ty - zmobilizował się szef i złapał menela za kark, czy tam bardziej za jakieś elementy ubioru na wysokości karku. Poczuł opór, więc... Chlast, chlast, chlast. Fleischmann zobaczył jak szef okłada menela i popycha go w stronę Szewskiej, czyli byle dalej od straganu. Menel niestety wywalił się w tym momencie na bruk. Z nosa zaczęła się oczywiście lać krew. Szef zdziwiony, zadowolony i przestraszony jednocześnie poatrzył na menela i zastanawiał się co robić. Nie zdążył wymyślić.
Na scenie pojawił się zawsze w takich sytuacjach niezawodny obrońca praw człowieka. Student z bródką, w rozciągniętym swetrze podszedł do szefa i zaczął spokojnie: - Proszę Pana tak nie można. To jest człowiek.
Szef wybałuszył gały na obrońcę praw człowieka i plując w jego kierunku wrzasnął: - Co!?! A zabierz go sobie tego człowieka! Zabierz!
- No nie o to chodzi. Tylko wie Pan, trochę Pan przesadził jednak. Może zadzwoniłby Pan chociaż na pogotowie - próbował dalej mediować obrońca praw człowieka.
- A zabierz go sobie kurwa. Proszę, kurwa proszę - i zaczął ciągnąć udawanie obrońcę praw do leżącego na ziemi menela. Obrońca oczywiście ("Oczywiście" - zachichrał się Fleischmann) zaczął się wzbraniać. Jemu też Fleischmann się nie dziwił. Menel śmierdział okrutnie. Na to wszystko od drugiej ławy wstała staruszka. Zgrzebnie ubrana. Podeszła do szefa i zaczęła go poklepywać: - Słusznie młody człowieku. Tak trzeba postępować z takimi. Niech się moresu nauczą i jeden z drugim do roboty wezmą. A pan też - to juz do obrońcy praw było - też by się wziął do pracy. Chudy pan taki, niedożywiony. Możeby pan gdzie znalazł pracę co w niej jeść dają.
Skończyło sie polubownie, czyli sprzedająca, żeby nie splamić honoru szefa wysłała Zdzisia do sklepu z policjantami po pomoc. Student obrońca wsiadł na rower i odjechał, a szef podciągnął portki i wsiadł do busa, by nie rzucać się w oczy.
Fleischmannowi rzuciło się za to w oczy, że kiełbasa jest już kompletnie zimna. Wyrzucił ją więc do kosza, zapalił nowego papierosa i wstał w stronę Szewskiej.



Kiedy doczłapał do redakcji skierował się szybciutko do akwarium, gdzie spodziewał się znaleźć Zaleskiego. Narażanie się na kontakt, z którymś z dzisiejszych redaktorów, mogło okazać się zbyt ryzykowne i skończyć poleceniem napisania jakiegoś tekstu.
Zaleski siedział przed komputerem i marszczył oczy nad jakimś tekstem. Nie wróżyło to dobrze dla jego autora, niezależnie kto nim był. Zamknął drzwi usiadł i od razu zaczął mówić. Wiedział, że musi opowiedzieć Zaleskiemu o wszystkim co do tej pory się dowiedział i wszystkim czego się domyśał bez wyjątku. Był pewien, że Zaleski będzie zaskoczony i zadowolony zebranymi z zebranych informacji. Tylko opowiadając to wszystko Zaleskiemu, Fleischmann mógł kupić sobie więcej czasu na zbieranie większej liczby konkretów, która pozwoliłaby mu to wszystko opisać. Wiedział też, że Stanlej będzie go bronił przed innymi redaktorami, gdyby przyszło im do głowy zbyt wczesne jego zdaniem puszczanie tematu w papierze.
Opowiadanie trwało niemal pół godziny. W miarę opowieści Zaleski pozbywał się swojego tradycyjnego lekceważenia dla świata i wrodzonej ironii. Siedział i kiwał głową. - No to albo będzie historia. Albo bedzie kilka historii. Tak czy siak dobrze dla nas i dla Ciebie. Choć najlepiej gdyby to była jedna historia. Z kim będziesz teraz rozmawiał - wciąż poważnie podchodząc do sprawy zagaił Zaleski.
- Poczekam kilka dni. Jeśli policja coś ustali, choćby podejrzenia będą jakieś mieli, to napiszemy jedną historię chyba. Muszę w międzyczasie dopytać się w magistracie o szczegóły tej umowy Jackowskiego z Gruschką. Jeśli nie uda się tych spraw powiązać, to będziemy mieć w najgorszym razie hit o muzeum i zbiorach Gruschki. Nawet jeśli na razie Jackowski chce żeby była to tajemnica, jak go będziemy o to pytać to przecież nie zaprzeczy. Taka informacja może mu zrobić tylko dobrze - oceniał Fleischmann. - Ale nawet jak się nie uda powiązać tego razem, to i tak możemy o tym napisać. Koincydencja zdarzeń będzie dla największego tępaka zdumiewająco zrozumiała. Chyba, że policja mi powie, żeby na razie się tego nie tykać, no to będzie kapa - kończył.
- A ja mam propozycję, żebyś sprawdził teraz czego dokładnie chcieli od Uklei Różewicze. Świetnie wiemy obaj, że musiał mieć z nimi jakiś interes w sprawie muzeum. To ci powinno wystarczyć, żeby skumać, kto to taki się tu u nas nie boi zabijać. Idźże już - westchnął Zaleski i machnął ręką jakby odganiał muchę. Fleischmann wiedział, że ma sobie iść, bo Zaleski jest zmuszony do redagowania jakiegoś tekstu. Najwidoczniej nie pałał do tego jednak entuzjazmem.



Powietrze tego wieczoru... Powietrze tego wieczoru było dokładnie takie samo jak tego dnia, co sie kończył tym wieczorem. Wilgoć na karku Fleischmanna szybko skłoniła go do wyboru Frontu poetów. Kaśki dziś wieczorem nie zobaczy, bo pojechała do Warszawy. kończył się własnie czwartek, więc przed piątkiem nalezało wykorzystać wolne przestrzenie przy barze frontu do picia wiśniówki. Po dwu dniach postu się należało.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Witam Serdecznie!
Przeczytałem Kryminał Krakowski, ponieważ nasze wydawnictwo zamierza wydać publikację poświęconą blogom związanym z Krakowem. Proszę o kontakt (zk@g.pl).

Z poważaniem,
Zbigniew Kowalski

O mnie

niczego się na razie nie dowiecie...