2009/07/15

odc. 15, czyli kluczyk na horyzoncie



Pod kołdrą jak zwykle było odrobinę zbyt ciepło. Nawet się lekko spocił. Tak, że był lepko-śliskawy, co nie było do końca przyjemne. Lepiącość na szczęście chwilę potem znalazła współtowarzyszkę-współsprawczynię. Coś jeszcze cieplejszego niż ciepłość pod kołdrą, przykleiło się do jego lepkiego. To na pewno mogło być przyjemne. Tym bardziej, że odnoga tego czegoś („Co chyba było Kaśką. Tak! Na pewno było Kaśką.”) odnoga czegoś zaczęła krążyć po brzuchu z regularnością lotu muchy. Z jednym wyjątkiem: nie było bzyczenia. Raczej fuczenie porównywalne ze zniekształconym oddechem wynurzającego się spod wody. Fuczenie-szumienie stawało się sufitowym wiatrakiem i kompletnie rozpieprzało. Wlewało się do ucha razem z oddechem robiącym uchu środkowemu i jego wiernemu ślimakowi sztuczne oddychanie. Tlen budził ślimaka do życia; całe ciało bez wyjątku. Skórka zrobiła się gęsia, choć nikt jej nie opalał. Uśmiech Kaśki nieco zaangażowany zdradzał co zamierzała. Zdążył jedynie musnąć ustami jej uśmiech, bo ten zjechał na jego szyję. Ponieważ była nieogolona, uśmiech niewiele się namyślając obrał szybką ścieżkę dostępu i skierował się w najcieplejsze obecnie miejsce jego ciała. Temperatura nie była ważna. Sekundę potem zrobiło się tak, jakby przeżywał pierwsze tego roku wejście do jeziora. Miał ochotę nabrać powietrza i nie wypuszczać. Uśmiech najpierw ściskał u nasady, po czym biegł w górę. Potem jeszcze raz. Potem wręcz przeciwnie. Uśmiech wiedział na czym polega. W przerwach palce ugniatały plastelinę. Wiertarka wkręcała się w prostatę, ale nie bolało. Mięśnie po lewej stronie szyi zaczęły uginać głowę na bok. Częstotliwość elektrowstrząsów już dawno przekroczyła herze ekranu monitora. Wszystko stawało się ciągłe, zlane jak bieg hadronów w wielkim zderzaczu… i… i… Kurwa… i… no… i… No i co dalej! No co jest?...



- Uhhh… Kurwa - Fleischmann westchnął rozczarowany tym, że dalej nic nie było. Westchnał kiedy otworzył powieki i zobaczył na sobą jedynie żółć sufitu. Pod kołdrą było ciepło, ale sucho. Wszelkiego ciała (boskiego bądź nie) na jego ciele był zdecydowany brak. „Hihihihihi…” - zarżał w myślach z samego siebie. Poczochrał się w czaszkę i był już pewien kogo nie zobaczy. Rozejrzał się mimo to po pokoju. Na poduszce obok nie zostały żadne ślady, które wskazywałyby, że ktoś tu leżał; pewnie jeszcze z godzinę temu. Zerknął na zegarek i ze zdumieniem zauważył niecały kwadrans do dziewiątej. „Może zdążę coś dziś kupić na śniadanie” - nadal myślał.
Na powrót zaczął przyglądać się poduszce. Poduszka i właściwie wszystko dookoła łóżka było zmięte, jak… no właśnie jak co? Normalnie Fleischmann miał w zwyczaju mówić, że ktoś/coś jest zmięte jak poranna pościel. Ale nie wszyscy to rozumieli, bo nie każdy spał równie niecierpliwie co on; po drugie tego dnia to pościel była zmięta jak poranna pościel. No nie. Właściwie to ta pościel była skotłowana. Można było więc śmiało powiedzieć, że „była zmięta jak skotłowana pościel”. Westchnął z ulgą, bo potrafił nazwać to co zobaczył. Procesy myślowe były na swoim miejscu.

Nie było innej możliwości. Kaśka zwiała do pracy zanim wstał. No cóż. Gdyby „lepiej się prowadził”, być może choć raz obudziłby się razem z nią. - Khy, hy, hy - zaśmiał się. Tym razem chamsko.
Zgorszony swoim zachowaniem, usztywnił i tak sztywne oblicze i jeszcze raz poczochrał czubek głowy. Na wszelki wypadek postanowił jak najszybciej wstać. Może rzeczywiście uda się dziś zrobić coś więcej na śniadanie niż tylko kawę z mlekiem. Popędził do łazienki, żeby schlustać twarz chłodną wodą. Nie mógł dziś uwierzyć, że kiedyś bez żadnego kłopotu mył się w tatrzańskich potokach. Taka lodowata woda dziś go wzdrygała. Do jezior wchodził zaś zawsze na raty („No tak wszystko jasne. Już wiemy skąd te jeziora.”) Najpierw po kolana. Potem pod jądra. Potem z czternastoma przykucami i schlapywaniem zanurzał dupę. Potem następowało obmywanie górnej części ciała i dłuższy etap intensywnego oddychania, które nie wiadomo czemu służyło, ale w jego oczach sprawiało wrażenie profesjonalnego zachowania.
Woda wymyła z oczu jedynie tłuste paprochy ropielców. Wory pod gałkami dobitnie świadczyły, że dobę wcześniej znacząco przesadził z udziałem w życiu. Jakkolwiek to rozumieć. Wyglądał jakby nie spał dobrze od miesiąca. Pomijając fakt, że nie spał dobrze od miesiąca, doskonale jego twarz opisuje właśnie wydarzenia nie właśnie minionej, a poprzedniej nocy; skóra na jego twarzy miała spóźnioną reakcję. Zarwana noc dała zatem o sobie znać dopiero kolejnego poranka. I zawsze tak było. Z tego powodu osoby postronne nie mogły zrozumieć jak po - jak im się wydawalo - ciężkiej nocy jest w stanie wykrzesać z siebie tyle energii. Chyba, że widzieli go dzień wcześniej.



- Ja pierdolę. Pffff… - zerwał się panicznie z fotela, bo na telefonie stało, że jest 12:07. Zasnął pijąc poranną kawę i choć drzemka na pewno się przydała, to przecież po pierwsze jeszcze go nie było w redakcji, po drugie za pięćdziesiąt minut jest umówiony z Poczwarskim w jego zakładzie pogrzebowym w Hucie.

Niebo nie kryło, że w sprawie opadów nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa. Chłodne powietrze - z pewnością dzięki nocnej lejbie, której nie widział, ale był w stanie wywąchać jej efekty - otrzeźwiało Fleischmanna, kiedy biegł na tramwaj. Miał tylko pół godziny, żeby zdążyć. Wreszcie zajechał jakiś do Huty. Na szczęście bez żadnych problemów udało się usiąść. O tej porze tramwaje były ledwo co zaludnione. Wciąż w lekkim odrętwieniu mijał kolejne przystanki z nosem wlepionym bezsilnie w szybę. Cieszyło go, że nie musiał odwracać nosa od emerytowanych zakonnic, które ostatni raz widziały wannę w czasach świetności kościoła, lub podpachów mistrzów drobnego interesu jadących na kolejną rozmowę o pracę.
Telepiący się po torach i rozjazdach tramwaj lekko usypiał Fleischmanna, który mimo, że z pewnością był już wyspany, nie potrafił nie poddać się kołysaniu i jednostajnym szumom i jękom wydawanym przez maszynę. Z lekkim rozmarzeniem przyglądał się mijanym fragmentom Krakowa przez szybę.
A świat zza szyby wyglądał jak witraż współczesnego amatora, który robi fuchy po wiejskich parafiach. Skutecznie pomagał w tym wrażeniu wiosenny gruby, rzadki deszcz. Znowu bowiem zaczęło padać. Na przedniej szybie kabiny motorniczego wycieraczka miarowo rozcierała tłuszcz i krople deszczu. Witrażowrażeniu pomagało też światło. Przedzierało się przez niezbyt gęste chmury, i oświetlało miasto na fioletowo. Wilgotne, ciepłe powietrze, które wpadało przez dziury między szybami akwarium (czyli tramwaju na ruskiej licencji) dodawało atmosfery niepokoju. A było ledwie rano. Czy tam bardziej wczesne popołudnie, ale na jedno wychodziło w jego przypadku.
Fleischmann lubił taką pogodę i takie powietrze. Z pewnością. I jednocześnie się jej bał. Lubił, bo przypominała wszystkie wypadki z dzieciństwa. Powroty z ogniska. Wąwozy polnych dróg, w których była już noc, ale wystarczyło wyskoczyć na miedzę, by poczuć, że coś jeszcze może się wydarzyć. Później przypominały się wieczory w górach. Ulga po dniu wspinania i niepokój związany z dniem następnym. Niepokój wywołany właśnie przez takie powietrze. Wskazywało, że następnego dnia może być krucho z pogodą. A to oznaczało cały dzień zmarnowany na znoszeniu jajek, pod którymś z tatrzańskich kamieni. Cały dzień pieprzenia o dupach, pieniądzach, wypitej wódce i morzu problemów jakie wspinacz napotyka w swoim jakże ciężkim życiu wspinacza, a które przeszkadzają mu w karierze; oczywiście tym najpopularniejszym problemem były kobiety. Jak bowiem głosiły mądrości górskich mężów: kobiet i gór nie da się łączyć. Własnie dlatego już dawno nie był w górach. Bo nie był już w stanie tego słuchać. Wolał leżeć pod kamieniem i marnować czas na bezsensowne marzenia o noblu, seksie, pieniądzach itd.



Wysiadając z 15stki przy osiedlu Młodości przetarł zdecydowanie zaspane powieki, aż zabolały gałki oczne. Słońce jednoznacznie dawało już znać, że za dwa, trzy tygodnie zacznie się lato, ale nieprzychylny powiew wiatru kazał mu zapiąć zamek kurtki. Drobne wstrząsy przeszły przez ciało. Znak, że dobrze przespany poranek to za mało, by odpocząć.
Dreptał krzywym chodnikiem z betonowych płyt. Kiedy dotarł już pod Pozytywistyczny szpital, zauważył na balkonie jednego z bloków smętnie zwisające prześcieradło z nabazgranym z udawaną starannością napisem: „Krematorium pod naszym oknem to uwłaczanie czci przodków! Niech odpoczywa w pokoju!”. Nie wiadomo było co prawda, czy to krematorium ma odpoczywać, czy przodek z pokoju, z pewnością jednak był to wyraz agresji. Tu znowu zagwozdka. Agresji wobec Poczwarskiego, czy wobec krematorium, czyli „niedopuszczalnemu sposobowi pozbywania się przodków”.
To Poczwarski był powodem tego prześcieradła. Przeprowadzona rok wcześniej, brawurowa jak na krakowskie warunki, instalacja pieców do spopielania zwłok wywołała burzę w całym mieście, nie wspominając o os. Młodości. Poczwarski wykorzystał całą swoją wiedzę o prawie i lokalnym asekuranctwie urzędników, by mimo przetaczających się pod oknami jego zakładu pogrzebowego protestów, uruchomić piece do kremacji. Po tej walce zostały jeszcze ślady na murach. Prawie jak po Powstaniu Warszawskim, tyle że w Krakowie. Właściwie to w Nowej Hucie.

Kanarkowożółte ściany zakładu pogrzebowego napawały optymizmem. Co prawda Fleischmann nie wiedział jeszcze po co Poczwarski tak naciskał na spotkanie, ale nie żałował przyjazdu do Huty, w której ostatnio był chyba rok temu. Słońce ogrzewające jego powoli piegujące się policzki, robiło mu dobrze.
Wejście do zakładu zrobiło na nim wrażenie. Tak starannie kultywowanego meblarskiego stylu Kalwarii Zebrzydowskiej już dawno nie widział. No, może ze skromnym udziałem Klera. Skórzane lub pseudoskórzane kanapy z drewnianymi wsadami, często podrzeźbianymi, stały niemal w każdym kącie. U recepcjonistki się zapowiedział: - Szymon Fleischmann z jedynie słusznej gazety.
Po 30 sekundach ze schodów staczał się Poczwarski. - Witam, witam. Dobrze, że Pana redaktora widzę. Zapraszam do gabinetu. Napijemy się kawy - wołał. Szarpnął go za rękę, kiedy Fleischmann mu ją podał i zaczął ciągnąć po schodach w górę, jakby prowadził syna do pierwszych w jego życiu zwłok w zakładzie, który ten miał po nim odziedziczyć.
Gabinet był utrzymany w podobnym stylu do tego, co już zobaczył. Tyle, że zamiast kanap były skórzane krzesła z drewnianymi wstawkami wpieprzającymi się w kręgi na plecach. Ze skrzywioną gębą Fleischmann siedział przed Poczwarskim i próbował nadążać za opowiadaniem o świetlanej przyszłości zakładu pogrzebowego, która nie będzie już raczej udziałem Poczwarskiego ze względu na jego kłopoty z sercem i zaawansowany wiek sięgający lat 63. - Zaraz nasza Agatka przyniesie kawę. Napijemy się i potem coś panu opowiem. Na razie tobym opowiedział dokładnie, bo nie miałem okazji, jak to było z krematorium…



Fleischmann pił kawę pożądliwie. Całkiem dobrą. Przy okazji bardzo jej potrzebował. Dopiero przy którymś z rzędu łyków zauważył, że filiżanka, w której znajdował się czarny płyn, nosiła logo Porsche. Tooo logo! Tooo Porsche! „O Kurwa! Hihihihi…” - nie mógł powstrzymać swoich myśli Fleischmann.
Z ulgą przyjął informację, że już koniec historii krematorium. Poczwarski nagle ściągnął swoje emocje z twarzy i rzekł: - To ja teraz pana oprowadzę po zakładzie. Po czym zaczął dziwnie wymachiwać palcem w górę, co Fleischmann zrozumiał dopiero kiedy zajął się wyjmowaniem baterii ze swojego telefonu. Zrobił więc to samo ze swoją prywatną maszynką. Ku zdumieniu Poczwarskiego zaczął zaraz potem wyjmować baterię z telefonu służbowego, by po chwili grzebania w przepastnej torbie wyciągać baterię z telefonu na kartę, który trzymał dla zestrachanych podsłuchiwaniem jego rozmów informatorów. Jak pouczały kontakty służbowe z komendą na Sierakowskiego, nawet wyłączony telefon ma szanse służyć za urządzenie podsłuchowe. Aby się zabezpieczyć należy wciągnąć baterię.
Kiedy skończył czynności zabezpieczające Poczwarski uśmiechnął się i powiedział: - Widzę, że się rozumiemy. Niech pan idzie za mną.

- Tu mamy wejście do tzw. domu przedpogrzebowego, gdzie rodzina żegna się z ciałem przed tym, aż my się nim zajmiemy. Nasi klienci po ciężkich wypadkach omijają tę izbę ze względu na swój wygląd, który nie każda rodzina byłaby w stanie zaakceptować - rozpoczął przemowę Poczwarski. W jej czasie Fleischman jedynie mrukał potakująco lub kiwał w tym samym celu głową.
- Na ścianie jak pan widzi przepiękna kopia złożenia Chrystusa do grobu Rafaela. To po to, by żałobnikom ułatwić wczucie się w sytuację. Czasem zjeżdżają z całej Polski, pokonują setki kilometrów są zmęczeni i zaaferowani więc potrzebują takiego symbolu, by ułatwić sobie odbiór zmarłego. Z tego co wiem Ukleja nie zginął w wypadku tylko został zamordowany zanim jego auto wpadło w domniemany poślizg. Myślę, że i pan to wie. Proszę nie pytać skąd wiem ja. Pragnę panu zwrócić uwagę na muzeum nieżyjącego, niech mu ziemia będzie lekką, Tadeusza Kantora. Tam gdzie ma powstać muzeum mamy do czynienia z dwoma działkami - tu Fleischmann nadstawił mocniej uszu, bo okazało się, że nie on jeden i nie jeden Mamyszak widzą związek. Poczwarski gadał dalej:



- Jedna działka jest w posiadaniu miasta i na niej ma powstać muzeum, druga sąsiednia jak pan wie, lub nie, należy do braci Różewiczów. Bracia marzą od kilku lat, by postawić obok muzeum luksusową galerię handlową. Jakieś pół roku temu firma Uklei dostała od Różewiczów zamówienie warte okrągły milion zł, na sporządzenie analizy ekonomicznej tego przedsięwzięcia. Nie jest dla pana tajemnicą, że rolą Uklei w takich sytuacjach było przepchnięcie przez naszą architekturę pozwolenia na budowę galerii koło muzeum, właśnie na terenie Różewiczów, który pierwotnie był przewidziany przez miasto na park - Poczwarski lekko się spocił, więc przetarł czoło chusteczką. Westchnął i ruszył przez kolejne drzwi.
- Przez chłodnię dla zwłok (jak pan widzi leżą w workach, ale to tylko, co którzy odeszli naturalnie, dla powypadkowiczów mamy zamknięte lodówki) przez chłodnię, gdzie myjemy i przygotowujemy ciała, przechodzimy teraz do sali oczekiwania, w której z głośników płynie uspakajająca muzyka. Staramy się by nie dominowała, ale jednocześnie lekko wyciszała płacze części żałobników. Tutaj mają oni też po raz ostatni szansę, by zdecydować się na wzór trumny. Na ścianach ma pan większość bazowych modeli firm, które sprzedajemy. Tu po prawej najbardziej ekskluzywne i jednocześnie najdroższe jakie mam w ofercie: firmy Ferrari. Powinienem je reklamować hasłem „Ferrari wśród trumien”, ale niestety mam też na magazynie trumny Porsche. Dlatego robię im promocję sprzedając po kosztach ofiarom zbiorowych wypadków, jak tym z autobusu pielgrzymkowego licealistów, którzy spłonęli pod Olkuszem. Rodzinom podobały się Ferrari, więc zrobiłem promocję. Porsche natomiast jest już tylko dla wybranych klientów. Porsche ma limitowane serie, więc sprzedaję je tylko znajomym i naprawdę poważnym osobom. Dalej idziemy do sali, gdzie rodzina żegna się z już przygotowanym ciałem. Na zamówienie z jednodniowym wyprzedzeniem sprowadzam kwartet smyczkowy, aby wprowadzał odpowiedni nastrój sytuacyjny. Zdaje się, że był pan o wczorajszym poranku w odwiedzinach u wiceszefa architektury, który jak się wydaje wiedział wszystko o działalności prof. Uklei i dlatego spadł z dachu. Zdaje pan sobie więc sprawę, że w grę musiała wchodzić o wiele poważniejsza oferta, niż ta od Różewiczów. Dwu ludzi nie ginie z powodu czyichś marzeń o galerii handlowej, szczególnie nie z ręki Różewiczów, których można zaliczyć do, ogólnie to ujmując, ludzi przedsiębiorczych, ale z pewnością nie do morderców. Ciało zmarłego leży więc już w trumnie i rodzina odprowadza go do drzwi, za którymi jest piec kremujący, albo przygląda się jak wkładamy zmarłego do karawanu. Wtedy już rozpoczyna się droga na cmentarz. Chyba, że zmarły chciał być spopielony. W takim przypadku pozwalamy rodzinie pozostać jeszcze w sali ostatniego pożegnania. Pozostawiamy rodzinie swobodę jeśli chodzi o czas, ale staramy się by nie przedłużył się ponad godzinę. Może wtedy dojść do zatoru w innych salach. Jak pan zauważył, w każdej z sal na ścianie wisi odpowiedni do sytuacji obraz. Po ostatnim pożegnaniu trumna jest więc, jak powiedziałem, zabierana przez naszych pracowników do pieca. Rodzina jeśli chce, może przejść do pomieszczenia obok z szybą, skąd może kontrolować jak trumna jest wkładana do pieca. W tle puszczamy marsz żałobny, którego powaga uspokaja nawet najbardziej zdenerwowanych. Nie zdążyliśmy jeszcze zamówić, ale na ścianie przeciwległej do wizjera dla żałobników, ma się znajdować fresk z Chrystusem wiszącym na krzyżu. Nasi klienci doceniają takie rzeczy. Prezydent Maciej Jackiewicz również musiał docenić wizytę Janusza Gruschki. Tego pan pewno nie wie, ale Gruschka odwiedzil prezydenta jakieś dwa miesiące temu - znów skoczył do właściwego tematu Poczwarski. Nie Fleischmann nie wiedział, że Jackowski spotkał się z Gruschką. Niby po co Gruschka - jeden z największych berlińskich marchandów, którego nazwisko lepiej jest znane w Londynie w Krakowie - miał się spotykać z Jackowskim, który przez całą swoja prezydenturę zajmował się raczej otwieraniem cepeliowych imprez niż wizytami w muzeach.
- Nie wiem dokładnie po co Gruschka chciał się spotkać - odpowiadał Fleischmannowi na jego nieme pytanie Poczwarski. - Wiem jednak, że muzeum Kantora po uruchomieniu miało szansę wzbogacić się o kilkadziesiąt dzieł sztuki ze zbiorów Gruschki. O ile nie mylą mnie moje głębokie uszy, w zamian Gruschka chciał by na terenie Różewiczów powstał park jego imienia. Taka breweria starszego pana. Bo on to już chyba dobiega osiemdziesiątki - ciągnął Poczwarski.
- Ma 78 lat - zauważył niezwykle już zainteresowany Fleischmann.
- No jakoś tak - kontynuował jego przewodnik. - W każdym razie propozycja Gruschki stała w sprzeczności z interesem Różewiczów. Tyle, że to nie byłoby problemem. Różewicze jak pan wie sami chętnie dołożyliby się do muzeum, gdyby usłyszeli, że Kraków ma szanse na część zbiorów Gruschki, a oni jako współfundatorzy na ogrzewanie się w blasku Gruschki. Pytanie więc dlaczego przykrych wypadków doznali mój przyjaciel Ukleja i jego wiceszef architektury. Myślę, że na koniec pokażę jeszcze panu mój ostatni nabytek, z którego jestem niesamowicie dumny. Najnowszy karawan ze specjalnym biegiem pieszym. Nasi kierowcy mieli do tej pory problem z utrzymywaniem odpowiedniej prędkości, kiedy jechali przed pochodem żałobników na cmentarz. Albo siadały sprzęgła w autach i musiałem w nie inwestować tysiące złotych, albo nogi kierowców szlag trafiał. Najnowszy mercedes ma specjalny bieg pieszy, można nieomal powiedzieć, że bieg rolniczy jak w ciągniku. Maksymalna prędkość 3,5 km/h. W sam raz dopasowana prędkość do żałobników idących za trumną. Ja już sobie wybieram trumnę, bo jeśli pan będzie w stanie zrozumieć, że Ukleja i Wandachowicz zostali moimi klientami nie z powodu interesu Różewiczów to również pojmie pan, że nie ma z tym nic wspólnego Gruschka. Moja trumna będzie prosta, brzozowa, bez lakieru, żeby się ładnie paliła, a filtry pieca do spopielania się nie zapychały. Swoją drogą dobrze, że pana oprowadziłem - kończył przemowę Poczwarski, poprawiając sobie spodnie i pasek. - Sprawdziłem przynajmniej czy sprzątają mi tu moi ludzie jak należy. Myślę, że możemy włączyć telefony.



Fleischmann nie był już w stanie znowu wsiadać w tramwaj. Czaszka mu pękała z nadmiaru informacji. Zamówił taksówkę. Kiedy trzeszczący ze wszystkich stron mercedes beczka wiózł, go na Rynek zadzwoniła komórka. - Halo! Redaktorze! Gdzie ty kurwa byłeś, że nie można się było do ciebie dodzwonić. Gadaj po co się spotykałeś z Poczwarskim. Już ci przynajmniej nie muszę ściemniać skąd wiem. Halo! - wołał do słuchawki Mamyszak.
- Nie mogę teraz rozmawiać. Przepraszam cię, ale mam ważne spotkanie. Zadzwonię później - z głupa odparł Fleischmann, bo nie wiedział co powiedzieć. Taksówkarza zdziwionych brwi nie zauważył. Ważniejsze było, że musiał się zastanowić co sprzedać Mamyszkowi, a co zachować dla siebie.

2009/07/09

Duaihne Welsch hkoffe

Nie mogę się powstrzymać... :)



...a piętnasty odcinek wlanie w korekcie jest, więc już na dniach będzie. No.

O mnie

niczego się na razie nie dowiecie...