2009/02/11

Odcinek 12 - czyli w duchy warto wierzyć



- No wiesz, to było tylko takie wspomnienie. Mam dziś nieszczególnie wysoki poziom kochania życia, więc mi się tak powiedziało. No, ale to była mimo owszystko prawda. Tyle, że jutro rano mogę nie być już tak radykalny - znowu zaczął się rozwijać Fleischmann, wzbudzając na twarzy Augustyny uśmiech, który od razu obarczył przymiotnikiem „ironiczny”. Choć niekoniecznie tak musiało być, a on zdawał sobie z tego sprawę, co dodatkowo powiększało jego wewnętrzną nerowowość.

„Jezu. Dlaczego ona akurat dziś się musiała pojawić. Przecież tyle lat się na nią gapię i nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby tyle do niej gadać.” - pomyślał wyłamując pod stołem palce swych dłoni, po czym nerwowo strzepnął dwa paprochy z papierosa z rękawa swego sweterka, a potem jeszcze zadbał o powierzchowną czystość stolika tym samym gestem.

- Ale to wcale nie było takie smutne. Potrafisz być po prostu optymistycznie smutny. To nie jest ani cyniczne, ani depresyjne co mówiłeś. Pytanie tylko, po co oszukujesz samego siebie. To prawie jakbyś czytał książki tylko po to, żeby żyć ich życiem, nie próbując ani trochę zabrać się za krytykę takiego świata - alternatywnie pociągnęła temat z redakcji Augustyna.
Mówiąc sięgnęła do leżących na stoliku jego papierosów, po czym zgrabnie wydłubała jedną sztukę, wymownie pokazując bez żadnego gestu, że nie ma czym odpalić. Fleischmann był tak zszokowany jej wypowiedziami do Dorsza i Masłowskiego z ostatniego kwadransa, że papieros w jej ustach był dla niego już tylko naturalną ich konsekwencją. Pospieszył z zapalniczką, która od razu nasunęła mu pomysł jak wyjść z kłopotliwej sytacji. Ale teraz musiał - czuł się w obowiązku, nie wiedzieć dlaczego - odpowiedzieć na jej zaczepkę.

- No ja wybitnie to nie czytam. Właściwie to z tego powodu czytam jedno i tak samo - wyjaśnił bez sensu, kończąc wypowiedź otwartymi ustami.
- No widzisz - wzruszyła ramionami, zaciągając się papierosem i zamilkła patrząc wnikliwie w jego oczy.

Żeby pokryć postępujące zażenowanie postanowił wytoczyć anegdotę, która miała go uratować i zbudować wizerunek knajpianego gawędziarza - w jego mniemaniu lepszy, niż posępnego milczka, który ożywia się jedynie sentymentalnie, bo ten wpędzał go w poczucie nagości.

- Tak na marginesie to przypomniało mi się, że papierosa odpaliłem ci zfeminizowaną zapalniczką - rozpoczął licząc, że „zfeminizowany” odstraszy ją od wnikania w szczegóły jego głowy i szarawej tęczówki. Od razu przypomniał sobie podsłuchaną dyskusję z postępowymi literatami i z żalem stwierdził, że to nie może zadziałać. Już z mniejszym impetem rozpoczął więc wyjaśnienia, tym razem będąc pewnym, że na jej twarzy pojawiła się ironia.

- Otóż z powodu starcia z kontrolerami na lotnisku byłem zmuszony wypróżnić ją z materiału chłonnego. Pozbawić ją pęcherza moczowego na benzynę. No i potem w żaden sposób nie mogłem tego naprawić, bo sklepy nie sprzedają zamienników do takie pęcherza. Więc pewnego razu sfrustrowany brakiem mej ulubionej zapalniczki postanowiłem naprawić ją domowym sumptem. Będąc na łonie redakcyjnym zszedłem do naszych kochanych sekretarek i poprosiłem o watę. Tej niestety nie było. Panie przestraszone moja potrzebą chłonnego opatrunku zaoferowały mi podpaskę, jako jedyne możliwe i posiadane rozwiązanie. Ucieszony ich pomysłowością, porżnąłem nożyczkami wspomnianą podpaskę super cienką ze skrzydełkami i wypchałem efektami tej działalności wnętrze zapalniczki. Chwilę później uświadomiłem sobie efekt. Feminizację - kończył zadowolony z siebie, ale niestety szybko zrzedła mu mina. Uśmiech Augustyny nadal był powściągliwy i ironiczny, a na dokładkę z kibla i spod baru do stolika wracali Dorsz z Masłowskim.



I znowu się zaczęło. Dorsz wykładał o osiągnięciach polskiej literatury ostatniego roku, szczególnie pod niebiosa wynosząc Izabelę Kowal, która swymi kolczykami w nosie i bezlitośnie wiwisekcyjnym rozpatrywaniem stosunków miłosnych sprowokowała niejednego, by nakłaniał ją do opuszczenia kochanego kraju Polski. Masłowski strzygał wtedy nerwowo dość gęstymi brwiami, wydając przy tym nerwowe chichoty. Zaraz też podniósł fragmenty swojej pracy doktorskiej o wyższości Sienkiewicza nad Mickiewiczem bynajmniej nie z powodów literackich, lecz ideowych i tego co też jeden i drugi wnieśli w ducha narodu przez siebie wielbionego i wice wersal i vis a vis.
Augustyna zaś, z razu na raz, czas co jakiś, odzywała się lub spuszczała oczy, czerwieniła się i liczyła kutasy swojego szala rozłożonego na udach.

Fleischmann teraz już z większym sensem przyglądał się temu i był całkowicie pewien, że jest przy placu boju. Szybko też zaczął zyskiwać pewność, że zwycięzcę będzie wskazać trudno. Może poza Augustyną, bo ona na tym układzie traciła najmniej. Gdyby nawet miała zwycięzcę wskazać na drodze losowania, zawsze mogła ogłosić konieczność ponownej bitwy i dać ponowne szanse obu delikwentom. A Fleischmann i tak nie wierzył, żeby któryś z apsztyfikantów, nawet odrzucony haniebnie, potrafił odmówić sobie tej następnej szansy, przy następnej okazji.



Jeden był problem. Fleischmann nie potrafił się odezwać. Nawet potrafiłby może nadążyć za postponowowczesną interpretacją przeżywanego świata, ale jakoś nie potrafił przemóc w sobie wstydu. I wtedy ni z gruchy ni z wiśniówy na krzesło koło niego zwalił się przysadzisty krasnal.
Poeta nicości, piewca bezczynności we własnej osobie. Włóczęga finansowy, pasażer osinobusów, mistrz. Jego wieczny zarost nie potrafił ukryć radości ze spotkania Fleischmanna. Ten zaś wiedział dlaczego. Zaraz będzie stawiał piwo.

- To ty? To na pewno ty? - pytał się Flammenbucher, bo to był on. Duch z przeszłości Fleischmanna. Wtedy gdy był jeszcze niewinnym prawiczkiem, nie splamionym alkoholem i nadmiarem nikotyny.
- Ja - odparł przerażony Fleischmann.
- Chłopaki jak rozumiem tu macie wolne miejsce - Flammenucher zwrócił się do Dorsza i Masłowskiego rozpychając się na zajętej przez „chopaków” sofie. - Ja z kolegą posiedzę, wam nie będę przeszkadzał. Co najwyżej mógłbym przeszkadzać Pani, alem nie gbur nie cham. Znam się tylko na tranzystorach - wyjawił fałsz o sobie Flammenbucher, a "choopcy" znudzeni przytaknęli wracając szybko do ważniejszego tematu.
- Choć dziewczę. Będę cię podrywał! - zawołał na tę okoliczność Flammen. Widząc naprawdę zdziwione oczy Augustyny, wyrażające zarazem niesmak jak i niezrozumienie kiepskiego dowcipu, Flammen szybko zwrócił się do Fleischmanna. - Bo widzisz mój chłopcze. Ja zawsze wyznawałem jedną teorię podrywania. Są trzy metody. Na rympał, czyli wiesz o co mi chodzi. Druga zaś metoda, jest dla tych, którzy pewni siebie się czują. Dla tych, co za znawców kobiet się uważają. I da się takich znaleźć. Np. ja myślę, że sobie bym poradził, potrafił bym za nos wodzić, uczuciami manipulować. Bo to już zna się trochę sposobów. Ale ja wolę tę najtrudniejszą, bo wymagającą największej cierpliwości metodę. Otóż największym wyzwaniem mój młody jest dawać się skutecznie podrywać. Uwierz mi, że nie jest to wcale łatwe. Łatwo przecież albo zniechęcić, albo spłoszyć - zasuwał Flammenbucher. Fleischmann zaś wstawał od stolika w drodze do baru świadom, że musi zamówić piwo. Być może to pozwoli mu nie zwracać uwagi na gadanie swojego byłego prześladowcy.

Minęło niemal dziesięć minut, kiedy wreszcie udało mu się na Kaspijczyku wymóc realizację zamówienia i powrócić do stolika. Oniemiał. Dorsz i Masłowski się ubierali. A przy Augustynie siedział Flammenbucher. I gadał. Ona uśmiechała się. Ale nie tak jak przez ostatnią godzinę. Uśmiechała się uprzejmie. Laska, którą zwykł bez żadnego powodu podpierać się Flammenbucher mogła być tego powodem. Poeta-krasnal twierdził, że laska była świetnym rekwizytem do rozmiękczania damskich serc, ale Fleischmann w to nigdy nie wierzył. Tym bardziej nie wierzył w jej działanie teraz. Augustyna po prostu nie przeszkadzała Dorszowi i Masłowskiemu w wyprowadzce.
Postawił więc ze stukiem piwo i kolejną i wiśniówkę na stole. I żałował. Bo przecież mógł przed chwilą powiedzieć Flammenowi, że na piwo dla niego pieniędzy już nie ma.

2009/02/01

Odcinek 11 - czyli Fleischmann sprawdza, czy jeszcze dotyka krawędzi

Nad "kiblem" kiwał się już romantycznie. Wiśniówka - "wiśnióweczka" jak mawia Jodła - zrobiła swoje. Znad ciurkającego z penisa moczu, próbując trafić w kołyszący się jak na promie do Szwecji wucet, zastanawiał się czego mu brakuje. - Deski - pomyślał. - Brakuje kurwa deski. Co za wiocha. Gdybym był kobietą pozwałbym pieprzonych właścicieli Frontu. Przecież to kurwa skandal, że tu nie ma deski. Jak one mają się wyszczać, bez deski. Ja pierdolę - taktował w rytm fal morza Bałtyckiego.
Przemyślenia nie były bezpodstawne. Kiwanie się na sedesem było dość wyjątkowym momentem w jego życiu, najlepiej świadczącym, że jest już choć troszkę pijany. Normalnie, zwykle, najczęściej rozsiadał się na kiblu, na desce, jak w domu. Cóż z tego, że straszą hemoroidami kiedy tak wygodnie. Niejednokrotnie prowadziło to do konsternacji kilku kobiet, które miały okazję zawitać w pielesze jego kawalerki.
- Dlaczego siadasz? - pytały. - Źle się czujesz?
- Wygodnie mi tak. Jezus! A dlaczego ty siadasz? - odpowiadał zawsze tak samo. A żeby pokryć zażenowanie wyciągał spod muszli gazetę lub książkę - coś zawsze udawało się znaleźć, najczęściej jakiś wymagający, acz nudny element twórczości, któregoś z polskich literatów lub publicystów - po to, by zaraz usłyszeć wspomniane wcześniej: - Nabawisz się hemoroidów.
- Każdy je ma. Tylko, że niektórych bolą - wołał wkurwiony i już wiedział, że z tą laską nigdy więcej już, ni chuja. Z akcentem na ostatnią sylabę (spróbuj czytelniku, to po śląsku chyba).

Ocierając twarz wodą z kranu, która zawsze wywoływała w nim spostrzeżenia rodem z serialu detektywistyczno-medycznego (czy aby nie zarażę się jakimś wirusem) pomyślał: - Jest dobrze. Jest ekonomicznie.
Rozpaczliwie wybałuszone gały, które zobaczył w lustrze nie potwierdzały tego entuzjazmu. Nie potwierdzała też chorobliwie biała gęba, ale dla wprawnego znawcy jego ciała, a za takiego się uważał, był to klasyczny objaw postępującego upicia. Więc właściwie nic nadzwyczajnego.



Rozpychając się łokciami, jak na najlepszych koncertach, wyszedł z korytarzyka prowadzącego na salę. Jodła wiernie pilnował jego resztki wiśniówki. -Trzeba się odwdzięczyć - pomyślał i wrócił do niego. Nie musiał jednak nawiązywać konwersacji, bo Jodła wyhaczył już Witka i razem opowiadali sobie o setkach dupć, które w życiu widzieli. To zaś było dla nich lepsze, niż 50 grzybów o poranku, albo kwas zażyty kwadrans przed koncertem RobotaBiboka.

Fleischmann szybko dopełnił więc obowiązku, wypróżnił wiśniówkę i zamówił nastepną. Następnie w miarę dyskretnie udał się na powierzchnię Frontu, gdzie powitały go lata 60-te.
Oprócz tego powitał go widok, którego nie spodziewał się zobaczyć nawet w najbardziej perwersyjnych snach. Augustyna! Zakrztusił się pestką z cytryny - one nigdy nie chciały się odlepić od dna szklanki, a co dopiero od gardła. Nie pomogło. Augustyna nadal siedziała przy stoliku z postępowym literatą Masłowskim. Obok siedział kolejny postępowy literat-nieanalfabeta Dorsz. Nie dość, że żaden z postępowych nie kojarzył się Fleischmanowi z Frontem (bardziej z Pustelnią) to na dokładkę obecność Augustyny w ich towarzystwie spowodowała taki zamęt w jego głowie, że postanowił podejść bliżej. Wcześniej musiał oprzeć się o kegi po piwie i odmówić dziesiątek różańca.



- Cześ, chopaki. Można zająć miejsce gdzieś koło was, bo gdzie indziej nie ma miejsca, które można by zająć? - zaindagował, sporo ryzykując, bo ani Dorsz, ani Masłowski nie zaliczali się do znanych mu chopaków. Ba, nie zaliczali się nawet do dobrych, ani nawet do w miarę dobrych, ani właściwie jakichkolwiek znajomych.
- No. Można - skromnie odpowiedzieli "chopaki". Ewidentnie byli głęboko zajęci Augustyną. To z jednej strony można było traktować pozytywnie - nikt nie wyrzuci go od stolika - ale z drugiej skazywało go tylko na obserwacje socjologiczne. - Chuj. Dobre i obserwacje. Może nawet najlepsze - westchnął w duchu Fleischmann ciesząc się, że świeżo zamówiona wiśniówka daleka była od próżności.

Augustyna niemal nie odzywała się przez cały czas tokowania Dorsza i Masłowskiego. Wypieki wystarczały im za reakcję. Jedynie raz na pięć minut podnosiła lekko zarumienioną twarz i rzucała cytatem, złośliwością, albo wulgarnym dowcipem ( - Ja pierdolę, nie wierzę - wybałuszał i tak wybałuszone gały Fleischmann. Usłyszeć z gardzieli Augustyny "kutas" było bezcennym doświadczeniem.).
Dorsz ewidentnie poirytowany brakiem efektów emablowania postanowił po męsku zaintonować: - To ja idę po jeszcze jedno piwo. Ktoś chce? - zapytał dzielnie, ale tempo w jakim wstał wskazywało na to, że nie spodzeiwał się odpowiedzi.
- No to ja na chwileczkę wyskoczę na stronę - zasugerował Masłowski, który wyraźnie postanowił wykorzystać sytuację, że konkurencja znika, i że ma szansę niczego nie stracić na nieobecności.
Fleischmann został sam przy placu boju. Nie bardzo wiedział o co boju, ale że boju to na pewno. Uśmiechał się kwaśno-debilnie do Augustyny, bo wypadało okazać, że ją zauważył i zna, licząc jednak na to, że będzie powściągliwa i nie odezwie się. Pomylił się.
- To co. Zdecydowałeś już co z ideałami? Może pójdziemy w jakieś bardziej przyjemne miejsce - uśmiechnęła się Augustyna. O dziwo z jej policzków zniknęły wypieki. Fleischmann nabrał oddechu. Za głośno.

O mnie

niczego się na razie nie dowiecie...