2009/01/10

Odcinek 9, w którym Fleischmann nie jest pewien

- Fleischmann! Czy Was pojebało - zawołał do niego jeszcze raz Zaleski. Fleischmann zobaczył jak wstaje i zbliża się do niego, z łapami wyciągniętymi jak u chirurga z niemych filmów grozy. Poczuł, że zaraz zaczną się manipulacje, nie tyle przy jego sercu - co pewnie byłoby do przeżycia - lecz w mózgu.

- Eeee... Tak jak się umawialiśmy napisałem. Tylko wydawało mi się, że jeśli odwrócę trochę chronologię, to tekst będzie odrobinę bardziej intrygujący - zaczął uprzedzając bolesny cios. Choć miał za sobą parę ładnych lat klepania w klawiaturę, wciąż nie potrafił spłodzić dłuższego tekstu, który można by potem nazwać reportażem. Zawsze szukał zatem dziury w całym, kiedy przychodziło do dyskusji, o którymś z jego produktów. Wolał samemu od razu stwierdzić, że jego umiejętności nadal są kulawe, niż czekać aż, ktoś - najczęściej Zaleski - powie mu to szczerze i wprost. W najgorszym razie jeśli jego własne uwagi były nietrafione, zawsze można było udawać, że spędził trochę czasu nad własnym tekstem. Co nigdy nie było prawdą. Nigdy nie miał tyle cierpliwości, by choć raz przeczytać co właśnie napisał.

- Mi nie chodzi kurwa o chronologię, tylko o ten bezsensowny slang. Jakiś prymitywny, ubogi, kolokwialny, niepolski język, którym każesz porozumiewać się tym nieszczęśnikom flisakom - rozpoczął swoją tyradę Zaleski, ale o dziwo zaraz umilkł. Chyba zauważył wciąż zasępione, po rozmowie z Kaśką oblicze swego podopiecznego-podwładnego. Nie mógł wiedzieć dlaczego było zasępione, ale się zlitował.
- No już dobra, dobra. Poprawiłem sobie. Od czego się jest redaktorem - skwitował godnie. - Coś nowego z Ukleją? Chodź na kawę - zarepetował błyskawicznie, nie dając Fleischmannowi czasu na podziękowania za litość, po czym zrobił krok w stronę kawowej maszyny. - Niech to szlag. Zapomniałem, że nie działa - opuścił bezradnie ramiona, po czym opadł na krzesło przy swym biurku. Jego dramat nie potrwał jednak ani sekundy, bo oczy ożywiły mu się na moment, gdy zauważył przechodzącą pod drzwiami akwarium Marię Augustynę. Młodą skromną dziennikarkę, która życie poświęciła na pisanie o kościelnych zawiłościach, o pedalstwie wśród kleru i miłosierdziu wśród ludu, całkiem zapominając o swej ładnej buzi.
Sekunda słonecznego uśmiechu musiała Stanlejowi wystarczyć. - No to dawaj - pogonił jeszcze raz Fleischmanna.

- No więc tak. Jako jedyni napiszemy jutro, że Ukleja nie żył już, kiedy auto wpadało w poślizg. Jako jedyni napiszemy też, że policja ma już pierwsze tropy, choć to nie do końca prawda. Podamy też, przy czym akurat to może się rozpełznąć, że od jutra rana będą ostre przeszukania w jego mieszkaniu, w gabinecie magistratu i w architekturze. To ostatnie, czyli przeszukanie, możemy mieć jako jedyni, decyzja zapadnie dziś późnym wieczorem. Poza tym będzie w tekście opis wypadku i zero domysłów co do motywów, bo choć pewne tropy już są, jak ci wczesniej powiedziałem, to nie możemy na razie niczego na ten temat konkretnego puścić. Razem 10, 12 konares. Powinno wystarczyć na czoło - opowiadał powoli Fleischmann.

- No to pisz. Tylko żeby przy tym trupie było choć trochę życia. Bo jak mi kurwa spłodzisz notatkę rzecznika straży pożarnej, to chuj ci w dupę - pogroził Zaleski. - I spiesz się. Piątek jest. Mam zaraz zebranie i chcę tekst widzieć za dwie godziny - wyraził swoje oczekiwania.

Fleischmann pokiwał ofiarnie głową i wstał. Wychodził z pokoju Stanleja spięty. Nie z powodu Stanleja. Spięty był z powodu wieczoru. On też się przecież musiał spieszyć. O 19 powinien czekać w stanie podwyższonej gotowości u wylotu Sławkowskiej na Kaśkę, która miała go zabrać do niego do domu.
Najpierw jednak postanowił zapalić. Żeby pomyśleć.



Mimo wiszącego nad głową podwójnego dedlajnu i choć temat zaliczał się do prostych jak krzyżówka z "Pani Domu", pisanie nie szło sprawnie. Fleischmann co chwila wzdychał bezradnie, skrobał się w zarośniętą brodę, albo szarpał za kudłate kłaki, które sterczały mu na głowie.

Te kłaki, były zresztą przyczynkiem do obdarzenia go pierwszym przezwiskiem. "Kudłaty" - wołał na niego przyjaciel z liceum, pierwszy pracodawca, a także pierwszy kolega z pracy, który nauczył go nałogowego palenia papierosów. Jego pierwsza w życiu dziewczyna próbowała mu to jakoś wynagrodzić i w towarzystwie piwno-wódczanym mówiła do niego "Kłaki". Wyszło więc jeszcze gorzej. Ale on był w niej wtedy dramatycznie zakochany, więc obciach "Kłakiego" mu nie przeszkadzał. Był dumnym hardcore'owym wokalistą, który z rozwalonym łukiem brwiowym i zalaną na czerwono koszulką, wydzierał z gardła swoje dwuminutowe teksty publicystyczne. Pływał na rękach swoich słuchaczy w wilgotnych garażach, a równie często bywał tak gwałtownie bijany pięściami swoich zadowolonych fanów, że rano następnego dnia budził się z serią siniaków na całym ciele, wliczając w to podbite oczy.



Z letargu wyrwał go telefon. Nie odebrał, bo nie miał ochoty. Dzwonił radny Koterbski. Fleischmann nie chciał marnować na niego piętnastu minut telefonicznej rozmowy tym bardziej, że zauważył, która godzina: 17.55. Do końca tekstu zostało mu jeszcze niemal wszystko, a do wyjścia z pracy ledwo pół godziny.
Porwał się za klawiaturę. Tradycyjnie walił w nią jakby nadawał tekst do drukarni alfabetem Morse'a, albo próbował wywrzeć tam-tamowym rytmem pozytywne wrażenie na redaktorze dzisiejszego wydania.

Zaleski poświęcił na jego ekskluziwne wypociny niecały kwadrans. Tuż po zakończeniu czytania skrzywił się w uśmiechu, który w kilkudziesięciowiekowej historii zachodniej Europy gościł do tej pory jedynie u rozpoczynających przesłuchania Czekistów - w jego przypadku była to oznaka ironicznej przychylności - i orzekł: - Dobra. Możecie iść do domu Fleischmann - po czym machnął na pożegnanie ręką.

Fleischmann zdążył jeszcze go upomnieć, by podkreślił wystarczająco dobitnie, że tropy policji choć obiecujące dalekie są jeszcze od pewności. Nie lubił, gdy wypominano mu znajomość z Mamyszakiem, a dla każdego na mieście będzie jutro oczywiste skąd ma te informacje. Wolał więc okazać w tekście odrobinę wątpliwości, by w razie blamażu Mamyszaka odium nie spadło też na niego.

Ledwo zdążył to zrobić zadzwonił telefon. Kaśka. Fleischmann stał przez chwilę sparaliżowany. Wiedział, ze zaraz usłyszy pretensje. Znowu się spóźnił i nie potrafił wyrobić na czas. Zegarek na telefonie wskazywał 18.55. "Przejebane" - gruczoły potne na czole zaczęły wyciskać płyny, a mózg rozpoczynał przyspieszoną pracę w tych częściach półkuli, które odpowiadały za marzenia i kłamstwa.

- Halo - wyszeptał, bo głos zabrała mu flegma po papierosach.
- No hej! Słuchaj co ty robisz? Gdzie jesteś? - usłyszał jawnie kpiący głos.
- Yyyy... No w redakcji - postanowił się przyznać jak zwykle. - Stanlej mi trochę zajął czasu, ale właśnie jestem na schodach - pobiegł do drzwi redakcji, żeby w telefonie komórki zabrzmiało echo korytarza klatki schodowej.
- Tak się właśnie z tobą można umawiać. Nie szanujesz czasu innych ludzi - ucho rozsadziły mu pretensje Kaśki. - Jak już się spóźniasz, to niestety będziesz musiał swoje odcierpieć. Przyjeżdża mój ojciec i nie mam czasu na ciebie dzisiaj. Nie widziałam go od trzech miesięcy. Idę z nim na zakupy a potem na kolację. Więc do jutra. I się nie tłumacz, bo się nie wytłumaczysz - odcięła mu ostatnią deskę ratunku.

Stał bezradnie z ciepłą jeszcze i wilgotną komórką w ręku. Nie wiedział co robić. Tak się spieszył, że o godzinie 19 był już wolnym człowiekiem. Nie miał co robić w pracy. W domu tym bardziej. Ze względu na Kaśkę nie umówił dziś żadnego piwa. Kurwa.
Pozostało jeszcze tylko sprawdzić maile na wszystkich trzech skrzynkach pocztowych, których używał. Chwała bogu w lęku przed poprawkami, które mógł zaordynować Zaleski nie wyłączył jeszcze komputera.

Sprawdzanie maili, albo raczej ich braku zajęło ledwie 10 minut. Kolejne pięć poświęcił na przeglądanie niusów na jedynym słusznym portalu. I koniec.
Z niesmakiem zaczął zakładać kurtkę zastanawiając się, czy kupić flaszkę wina i samotnie wypić ją w mieszkaniu przy ogłuszających dźwiękach jakiejś amerykańskiej lesbijskiej piosenkarki, czy też zdecydować się na kolejną samotną podróż po krakowskim archipelagu szynkowni.

- Wcześnie wychodzisz - zagaiła stwierdzeniem znienacka Agustyna, która w skromnym, choć obcisłym czarnym płaszczyku gotowała się właśnie do wyjścia i wyraźnie oczekiwała, że odprowadzi ją chociaż na skraj bramy.



- No tak. Spieszyłem się na spotkanie, ale teraz nie ma już po co - postanowił generalizować, by nie plątać się w zeznaniach. Twarz Augustyny wprawiała go w zakłopotanie odkąd zaczął pracować w redakcji. Kłopoty tego typu zawsze jednak oddalał daleko na Syberię. Praca była świętym miejscem. - Co ci mogę więcej powiedzieć. No tak dzisiaj mi się pracowało. Zawsze staram się przeżyć dzień jakoś inaczej. Skończyć o wcześniejszej porze - czerwieniejące policzki Agustyny wywoływały w nim zniecierpliwienie graniczące z wypchaniem gardła. - To się wszystko wiąże. Zacząłem tu pracować, żeby wprowadzić jakie granice do swego życia. Po to też zacząłem studiować filozofię, żeby wprowadzić jakieś zasady. Czy mi się to uda nie wiem. Jakoś zawsze podchodzę do wszystkiego ze zbyt wielkim rozedrganiem. Za bardzo się angażuję. Pogrążam się w tym czym się zajmuję. Niezależnie zresztą, czy to praca czy coś albo ktoś innego - czuł, że rzeczywiście coraz bardziej się pogrąża. - No i właśnie mam wrażenie, że nie mam w sobie żadnej cechy, co by mi pozwoliła wyprowadzić na ten świat, albo chociaż w swoje życie coś konstruktywnego. Nie wiem co do tego doprowadziło. Miałem kiedyś mnóstwo ideałów. Jakoś straciły wartość. Ale to chyba w sumie śmieszne było, że w nie wierzyłem. I ten porządek to też jakaś mrzonka. Próba ratowania sytuacji. No i tak zostałem takim zblazowanym dziennikarzem, którego jedyne tory wyznacza praca - tłumaczył się już wiedząc, że na twarz koleżanki nie spojrzy co najmniej przez dwa tygodnie ze wstydu. Miał w takich sytuacjach wprost porażająco sprytny sposób konwersacji: podważał własne słowa.

Pożegnał się szybciutko i podreptał w przeciwnym kierunku niż Augustyna. Mógł ją co prawda odprowadzać dalej, może nawet miałby z tego przyjemność, ale szła w kierunku jego mieszkania.

Po piętnastu minutach marszu na Sławkowską wkroczył w bramę prowadzącą do Frontu Poetów. Tam nie spodziewał się spotkać nikogo znajomego. "Pięć wiśniówek i wystarczy" - uśmiechnął się, gdy zszedł do dolnej sali gdzie uszy zmiażdżył mu hit, który spodziewał się usłyszeć się raczej u siebie w domu z komputera. Kilkadziesiąt mocno nietrzeźwych już o tej porze licealnych ciał telepało się na parkiecie. "Niedługo przyjdzie druga zmiana" - uspokoił się Fleischmann.

O mnie

niczego się na razie nie dowiecie...