2008/12/16

ODC 6 - Niesamowite dziubki dziubdziacze - czyli muszą paśc te słowa, bo inaczej plot leży i kwiczy

Wyjście z bramy na Szewskiej było dziwny przeżyciem. W bramie zawsze panował półmrok. Niezależnie od pory roku. Czy był to środek czerwca, kiedy słońce jak oszalałe napierdalało w nadwrażliwe na światło oczy Fleischmanna, czy był to początek roku, kiedy spragniony energii słońca narzekał, że potyka się w bramie o zagraniczne rzygi pozostawione przez wczorajszych imprezowiczów centrum Krakowa.
Tak też i tym razem wyhynął z bramy czujnie jak wyżeł... czyli ni mniej ni więcej, tylko ostrożnie sprawdził czy wieje. - Muszę sobie znaleźć jakąś bliższą knajpę niż na Brackiej. Nie będę kurwa umierał dla kawy - westchnął.



Zapomniał niestety, że od chodnika na Szewskiej dzieli go stopień. Górne czwórki znowu zabolały. Telefon terkoczący na piersi wibratorem włączonym w przeświadczeniu, że to praktyczne, wkurzył go do tego stopnia, że odbierając niemal wrzasnął: - Fleischmann. Czegoo... się uprasza - już z bardziej otwartymi oczyma kończył.
- Dzień dobry Panu! Z tej strony dyrektor Wandachowicz. Pomyślałem, że dawno Pan nie dzwonił, a mam kilka istotnie ważnych rzeczy do omówienia. Myślę, że będzie Pan zainteresowany - dyrektor, a dokładnie pełniący obowiązki dyrektora Wandachowicz, miał "istotnie" drżący głos. To było lepsze niż kawa.
- Owszem. Właściwie to od tygodnia zbieram się, żeby do pana wpaść. Może jutro ok. 11... 30... - Fleischmann przygryzł wargę wściekły, że wymienił tak wczesną godzinę. - Co pan na to? - nie zapomniał zaznaczyć, że Wandachowicz jest panem z małej litery.
- Eeee... no dobrze. Tylko wie Pan. Wolałbym jednak nie u siebie. Może gdzieś na mieście. Gdyby Pan coś zaproponował. Ja się dostosuję - skwapliwie przytaknął Wandachowicz. Zbyt skwapliwie jak na gust Fleischmanna.
- No to w Sekwoi. Na rogu Rynku - żegnał się Fleischmann, zdumiony jak tylko mógł zachowaniem Wandachowicza. Dyrektor wydziału architektury owszem rozmawiał z nim poprzednio wielokrotnie, wielokrotdziesiątkrotnie, ale wtedy padały raczej "szmaty" i "cwaniaki".

Mijając głowę pędraka Erosa znowu zauważył, że w głowie pili. Niestety tylko Colę. Plastikowe kubki z Maca bezcześciły cześć toskańskiego artysty. Flaszki żytniej nikt tam nigdy nie znalazł poza pamiętnym dla pewnych osób noclegiem jednego z redaktorów. Przy pędraku wykonywano dziś setną fotografię, która pewnie jak inne trafi do google maps, a Fleischmann wpadł na jedną koleżankę. Jej wdzięk - będący bardziej w pamięci Fleischmanna niż w aktualnej percepcji czy w katalogach googla - na tyle osuszył jego język, że zdołał wybełkotać jedynie: - Szeszcz... eee... - i zaklął, obiecując sobie, że nie będzie już tyle pił i, że nie będzie już tyle przeklinał. W oswojeniu się z sytuacją pomógł szalik, który podrzucony przez wiatr wpadł mu w oko przywracając świadomość do poprawnego stanu - słoneczny dzień właśnie się zakończył.

- Nie do uwierzenia. Wandachowicz prosił mnie o spotkanie - witał się z Okryckim zamiast najbardziej kulturalnego "cześć". - Nie mam bladego pojecia o co chodzi, tak mnie zatkało - tokował.
- Pewnikiem wyprodukował coś na Ukleję - wyjaśnił Okrycki.
- Stary. Ukleja zakończył w nocy karierę. Nic nie wiesz? - zdziwił się Fleischmann. Kto jak kto, ale Okrycki esemesa o tej treści powinien był dostać już kilkanaście godzin temu. - Jeśli Wandachowicz coś wyprodukował na niego, to się namęczył bez potrzeby - stwierdził pewien swego.
- A ja ci mówię, że produkował od kilku miesięcy. I myślę, że produkował coś takiego, że nawet koniec kariery Uklei tu nie ma nic do rzeczy - mamrotał pod nosem obrażony Okrycki.
- Nic ze starych rzeczy nie mógł produkował. Przecież Ukleja miał go w garści. A jak już to szedł na wycir, czyli żeby odkuć się na Uklei na kasce. W obu przypadkach nie ma Uklei, nie ma tematu - jeszcze bardziej poirytowany naiwnością swego kolegi Flieschmann próbował go nawrócić.
- Ale są pieniądze - uśmiechnął się Okrycki, poskubując się za uchem.



Nawet espresso nie pomogło. Czarne opiłki kawy zgromadzone na krawędziach filiżanki, tam gdzie na kamionce znajdowały się resztki farby po złotym pasku, wzbudziły w nim podejrzenie, że w knajpie znowu psuje się ekspres. Cukier nie smakował nogami nieznanego obcokrajowca, co z kolei sugerowało, że znowu wsypał sobie biały.
Nie mógł uwierzyć, że Okrycki znowu miał rację. Telefon od Wandachowicza musiał być związany z wypadkiem Uklei. Zapomniał o tym, że od kilku lat dyrektor był uwiązany do pełnomocnika jak jamnik do swej poduszki, jedynego przedmiotu, który mógł gwałcić. I albo było tak jak sugerował Okrycki, że Wandachowicz miał coś na Ukleję, albo Wandachowicz musiał czuć potrzebę podzielenia się z kimś tym co wiedział jak najszybciej, bo inaczej... no właśnie. Co?
Trawa przerastająca kostkę brukową na Brackiej nie pomagała w rozwikłaniu problemu. Ukleja angażował się w niemal każdą sprawę w mieście, która była związana z pieniędzmi. Wydłubanie o co chodziło potrwa dłużej niż do jutra. To pewne.
Wibrator komórki znowu zaterkotał. - Uhm - bąknął Fleischmann nie zerkając kto dzwoni.
- Będziesz tu dzisiaj patafianie, czy mogę iść do domu i po drodze wyżalić się papiszczom z nieprzespanej nocy - usłyszał warkot Mamyszaka.
- Daj 20 minut. Miałem ważne spotkanie. Słuchaj? Czy wy wiecie coś o ostatnich interesach Uklei. Coś architektonicznego - jeszcze zamyślony wyprzedził słowami to co planował zrobić.
- My nic nie wiemy. Chyba, że ja. Ja to wiem. He, he. Za godzinę mam obiad. Popieprzaj tu - Mamyszak odłożył słuchawkę.
Bruk nie pomógł, pomógł za to człowiek z walizką. Hektar ziemi koło planowanego muzeum sztuki współczesnej był wart grube pieniądze. Ukleja zaś obsługiwał inwestycję. - Człowiek z walizką. Hmmm... - oczka rozkleiły się do końca. Minęło właśnie południe. Duch Kantora unosił się nad lokami Fleischmanna.

O mnie

niczego się na razie nie dowiecie...