2009/01/22

Odc. 10 - czyli Fleischmann zmuszony jest czuć

Od poprzedniego wieczora nie wychylił ani kropelki, zgodnie z wyznawaną przez siebie zasadą: nie pij przed zmrokiem. Co prawda to prawda, że zmrok nie zawsze zaczynał się po zmroku, ale dla każdego było oczywiste, że Fleischmann nie pije w pracy i kiedy ma coś oficjalnego i odpowiedzialnego do zrobienia.
Choć jednak od poprzedniego wieczora (aby być precyzyjnym, autor przyznaje, że chodzi o 3 raną tego samego dnia) nie wychylił ani kropelki, do baru podszedł z uśmiechem wskazującym albo na wstępny stan upojenia, albo na permanentny wzwód. To ostatnie szybko zostało wykluczone, bo śmiało oparł się o bar. Właśnie mniej więcej na wysokości klamry paska u spodni. Śmiałymi słowy przemówił: - Wiśniówkę na lodzie z wyciśniętą cytryną.
Barmanka mogła równie dobrze dłubać w uszach, lub popisywać się przed koleżankami umiejętnością czytania z ust Fleischmanna, bo nigdy do tej pory nie zamówił we Froncie innego napoju. - Popielniczkę poproszę również - dodał Fleischmann, drapiąc się w czuprynę.

Minął kwadrans i dwie trzecie wiśniówki, a na parkiecie właśnie zaczynała się druga zmiana. Przy barze pojawiło się więcej nieszczerych postaci w czarnych płaszczach wsysających przy papierosie alkohol. Zmęczenie z poprzedniego wieczoru szybko pozwoliło wejść Fleischmannowi w stan delikatnego odrętwienia. To był właściwie jedyny powód, by upić się tego wieczoru. Nie zapowiadała się żadna interesująca konwersacja.



Dudnienie muzyczne dosięgało wnętrzności Fleischmanna i coraz silniej go narkotyzowało do spółki z drugą już wiśniówką. Ze zgrozą zauważył zeskradającego się po schodach Witka Zamulińskiego. Jego żółta koszula była na szczęście wystarczająco oczojebna, by go nie przegapić. Fleischmann obrócił się w stronę ściany licząc na to, że skaner Zamulińskiego go nie wykryje. Niestety trafił jeszcze gorzej. Jodła. - No co tam byku! Myślałem, że dziś to już nigdzie nie wyjdziesz. No ale wczoraj to se daliśmy. Moja PhiPhi jak wstawała dziś rano to jej nawet nie słyszałem - szeroki uśmiech i białe zęby Jodły przywitały go naprawdę szczerze. On w odpowiedzi tez musiał uśmiechnąć się - mniej szczerze niestety - i przynajmniej odburknąć: - Taaa.

Fleischmann żałował właśnie, że nie ma gdzieś w pobliżu wiatraka takiego jak w redakcji. Jodła namolnie niezależnie od pory roku puszczał go w ruch w najwyższe obroty, czym nieodmiennie wkurwiał Fleischmanna. Wielomiesięczne upominanie niestety niewiele pomagało, więc Fleischmann zrezygnowany i zmęczony przestał się odzywać. Wiatrak miał jednak swoją niezaprzeczalną zaletę.
Kiedy pieprzenie Jodły o niczym doprowadzało go rozpaczy wstawał od stołu, opierał się o ścianę boksu i rozpoczynał dialog z redaktorem Kapiszonem. Przy okazji ukradkiem terkotał palcem po siatkowej osłonie wiatraka. Ponieważ sprzątaczki redakcyjne były bardzo pracowite, miał gwarancję, że zawsze znajdzie się tam trochę kurzu, który wystrzelony podmuchem wiatraka lądował pod nosem i na szyi Jodły.
Ten po zaledwie kilkunastu sekundach takiego traktowania podrywał się z fotela i wołał: - Kurwa. Co tu jest z tym powietrzem. Znowu nie mogę oddychać. Tu musi być kurwa klimatyzacja włączona, nawet ten pieprzony wiatrak nie wystarcza.
To wystarczało, by pozbyć się Jodły choć na kilkanaście minut. Niestety bardzo często pociągało za sobą reakcję z sąsiedniego boksu. Przybiegał wtedy Roch Koza. Redaktor z wiecznie zatkanym nosem. Oburzenie rozdymało mu wtedy nozdrza, a on krzyczał głosem wyjadacza stadionowego: - Nie włączajcie klimatyzacji kurwa, bo to jest stara klimatyzacja. Nie była czyszczona odkąd tu pracuję. Ile razy ktoś to włączy jestem potem chory. To była stała formułka, którą wygłaszał w takich sytuacjach. W tym czasie starczyło mu czasu by wstać od swego biurka i w kilkunastu marynarskich kroczkach zatoczyć koło pod boks Fleischmann, który mu przytakiwał pomny, że nie warto protestować po czym wracał na swój fotel.



Z drugiej strony lepszy Jodła, niż Zamuliński, pomyślał sobie przy barze. Będzie go łatwiej spławić. A jak się dotoczy Witek, to będzie miał swój swego. - Jakiegoś drineczka pijesz? Aaaa... wiśnióweczka jednak. No taaak - gadał sam do siebie Jodła. Fleischmann nie przypuszczał, że dwie wiśniówki mogą go tak łatwo znietrzeźwić. - Jeszcze raz to samo - zdecydował mimo, że upłynęło ledwie półtorej godziny od pierwszego łyka.
- Pan tu tak sam stoi? Bo to interesująco wygląda, jak Pan tu stoi i kiwa głową do tego drugiego Pana. Stanowicie ładną parę - zindagowała znienacka z drugiej strony ok. 20-letnia blondynka z naprawdę apetycznym biustem. Ta cecha rzuciła się w oczy Fleischmannowi nim zdążył percypować jej wypowiedź.
Postanowił jednak zabrzmieć twardo. - Nie znam tego pana - wycharczał zaciągając się papierosem. - Oooo. Tak? No to tym bardziej ładnie wyglądacie - nie dała się zbić z tropu blondyneczka. - Tak długo można?
Westchnął, bo biust zachęcał do dłuższej rozmowy, ale szybko oprzytomniał: - Co można? Gapić się na Panią? Można. Ale lepiej będzie jak skorzysta Pani z chwytu oburącznego tego tam - wymamrotał całkiem głośno, by ją obrazić, patrząc kątem na siedzącego pod ścianą właściciela lokalu. Wbrew swoim powszednim zwyczajom miał na razie zarzuconą tylko jedną rękę na ramieniu jakiejś pijanej nastolatki. Dobiegający wieku przekwitania właściciel lokalu, był znany z tego, że od lat uprawiał poezję, oraz z tego, że potrafił poprawiać błędy ortograficzne.
Nie obraziła się chyba, bo spojrzała o kogo mu chodziło. - On nie jest interesujący jak Pan - i wlepiła oczy na powrót we Fleischmanna.
"Dżizas, kurwa, ja pierdolę. Że zacytuję sobie samemu" - pomyślał Fleischmann i stwierdził na zniechęcenie. - Muszę do kibla - po czym rzeczywiście pobrnął w ciżbie do toalety, ciągnąc po podłodze swój szalik.

2009/01/10

Odcinek 9, w którym Fleischmann nie jest pewien

- Fleischmann! Czy Was pojebało - zawołał do niego jeszcze raz Zaleski. Fleischmann zobaczył jak wstaje i zbliża się do niego, z łapami wyciągniętymi jak u chirurga z niemych filmów grozy. Poczuł, że zaraz zaczną się manipulacje, nie tyle przy jego sercu - co pewnie byłoby do przeżycia - lecz w mózgu.

- Eeee... Tak jak się umawialiśmy napisałem. Tylko wydawało mi się, że jeśli odwrócę trochę chronologię, to tekst będzie odrobinę bardziej intrygujący - zaczął uprzedzając bolesny cios. Choć miał za sobą parę ładnych lat klepania w klawiaturę, wciąż nie potrafił spłodzić dłuższego tekstu, który można by potem nazwać reportażem. Zawsze szukał zatem dziury w całym, kiedy przychodziło do dyskusji, o którymś z jego produktów. Wolał samemu od razu stwierdzić, że jego umiejętności nadal są kulawe, niż czekać aż, ktoś - najczęściej Zaleski - powie mu to szczerze i wprost. W najgorszym razie jeśli jego własne uwagi były nietrafione, zawsze można było udawać, że spędził trochę czasu nad własnym tekstem. Co nigdy nie było prawdą. Nigdy nie miał tyle cierpliwości, by choć raz przeczytać co właśnie napisał.

- Mi nie chodzi kurwa o chronologię, tylko o ten bezsensowny slang. Jakiś prymitywny, ubogi, kolokwialny, niepolski język, którym każesz porozumiewać się tym nieszczęśnikom flisakom - rozpoczął swoją tyradę Zaleski, ale o dziwo zaraz umilkł. Chyba zauważył wciąż zasępione, po rozmowie z Kaśką oblicze swego podopiecznego-podwładnego. Nie mógł wiedzieć dlaczego było zasępione, ale się zlitował.
- No już dobra, dobra. Poprawiłem sobie. Od czego się jest redaktorem - skwitował godnie. - Coś nowego z Ukleją? Chodź na kawę - zarepetował błyskawicznie, nie dając Fleischmannowi czasu na podziękowania za litość, po czym zrobił krok w stronę kawowej maszyny. - Niech to szlag. Zapomniałem, że nie działa - opuścił bezradnie ramiona, po czym opadł na krzesło przy swym biurku. Jego dramat nie potrwał jednak ani sekundy, bo oczy ożywiły mu się na moment, gdy zauważył przechodzącą pod drzwiami akwarium Marię Augustynę. Młodą skromną dziennikarkę, która życie poświęciła na pisanie o kościelnych zawiłościach, o pedalstwie wśród kleru i miłosierdziu wśród ludu, całkiem zapominając o swej ładnej buzi.
Sekunda słonecznego uśmiechu musiała Stanlejowi wystarczyć. - No to dawaj - pogonił jeszcze raz Fleischmanna.

- No więc tak. Jako jedyni napiszemy jutro, że Ukleja nie żył już, kiedy auto wpadało w poślizg. Jako jedyni napiszemy też, że policja ma już pierwsze tropy, choć to nie do końca prawda. Podamy też, przy czym akurat to może się rozpełznąć, że od jutra rana będą ostre przeszukania w jego mieszkaniu, w gabinecie magistratu i w architekturze. To ostatnie, czyli przeszukanie, możemy mieć jako jedyni, decyzja zapadnie dziś późnym wieczorem. Poza tym będzie w tekście opis wypadku i zero domysłów co do motywów, bo choć pewne tropy już są, jak ci wczesniej powiedziałem, to nie możemy na razie niczego na ten temat konkretnego puścić. Razem 10, 12 konares. Powinno wystarczyć na czoło - opowiadał powoli Fleischmann.

- No to pisz. Tylko żeby przy tym trupie było choć trochę życia. Bo jak mi kurwa spłodzisz notatkę rzecznika straży pożarnej, to chuj ci w dupę - pogroził Zaleski. - I spiesz się. Piątek jest. Mam zaraz zebranie i chcę tekst widzieć za dwie godziny - wyraził swoje oczekiwania.

Fleischmann pokiwał ofiarnie głową i wstał. Wychodził z pokoju Stanleja spięty. Nie z powodu Stanleja. Spięty był z powodu wieczoru. On też się przecież musiał spieszyć. O 19 powinien czekać w stanie podwyższonej gotowości u wylotu Sławkowskiej na Kaśkę, która miała go zabrać do niego do domu.
Najpierw jednak postanowił zapalić. Żeby pomyśleć.



Mimo wiszącego nad głową podwójnego dedlajnu i choć temat zaliczał się do prostych jak krzyżówka z "Pani Domu", pisanie nie szło sprawnie. Fleischmann co chwila wzdychał bezradnie, skrobał się w zarośniętą brodę, albo szarpał za kudłate kłaki, które sterczały mu na głowie.

Te kłaki, były zresztą przyczynkiem do obdarzenia go pierwszym przezwiskiem. "Kudłaty" - wołał na niego przyjaciel z liceum, pierwszy pracodawca, a także pierwszy kolega z pracy, który nauczył go nałogowego palenia papierosów. Jego pierwsza w życiu dziewczyna próbowała mu to jakoś wynagrodzić i w towarzystwie piwno-wódczanym mówiła do niego "Kłaki". Wyszło więc jeszcze gorzej. Ale on był w niej wtedy dramatycznie zakochany, więc obciach "Kłakiego" mu nie przeszkadzał. Był dumnym hardcore'owym wokalistą, który z rozwalonym łukiem brwiowym i zalaną na czerwono koszulką, wydzierał z gardła swoje dwuminutowe teksty publicystyczne. Pływał na rękach swoich słuchaczy w wilgotnych garażach, a równie często bywał tak gwałtownie bijany pięściami swoich zadowolonych fanów, że rano następnego dnia budził się z serią siniaków na całym ciele, wliczając w to podbite oczy.



Z letargu wyrwał go telefon. Nie odebrał, bo nie miał ochoty. Dzwonił radny Koterbski. Fleischmann nie chciał marnować na niego piętnastu minut telefonicznej rozmowy tym bardziej, że zauważył, która godzina: 17.55. Do końca tekstu zostało mu jeszcze niemal wszystko, a do wyjścia z pracy ledwo pół godziny.
Porwał się za klawiaturę. Tradycyjnie walił w nią jakby nadawał tekst do drukarni alfabetem Morse'a, albo próbował wywrzeć tam-tamowym rytmem pozytywne wrażenie na redaktorze dzisiejszego wydania.

Zaleski poświęcił na jego ekskluziwne wypociny niecały kwadrans. Tuż po zakończeniu czytania skrzywił się w uśmiechu, który w kilkudziesięciowiekowej historii zachodniej Europy gościł do tej pory jedynie u rozpoczynających przesłuchania Czekistów - w jego przypadku była to oznaka ironicznej przychylności - i orzekł: - Dobra. Możecie iść do domu Fleischmann - po czym machnął na pożegnanie ręką.

Fleischmann zdążył jeszcze go upomnieć, by podkreślił wystarczająco dobitnie, że tropy policji choć obiecujące dalekie są jeszcze od pewności. Nie lubił, gdy wypominano mu znajomość z Mamyszakiem, a dla każdego na mieście będzie jutro oczywiste skąd ma te informacje. Wolał więc okazać w tekście odrobinę wątpliwości, by w razie blamażu Mamyszaka odium nie spadło też na niego.

Ledwo zdążył to zrobić zadzwonił telefon. Kaśka. Fleischmann stał przez chwilę sparaliżowany. Wiedział, ze zaraz usłyszy pretensje. Znowu się spóźnił i nie potrafił wyrobić na czas. Zegarek na telefonie wskazywał 18.55. "Przejebane" - gruczoły potne na czole zaczęły wyciskać płyny, a mózg rozpoczynał przyspieszoną pracę w tych częściach półkuli, które odpowiadały za marzenia i kłamstwa.

- Halo - wyszeptał, bo głos zabrała mu flegma po papierosach.
- No hej! Słuchaj co ty robisz? Gdzie jesteś? - usłyszał jawnie kpiący głos.
- Yyyy... No w redakcji - postanowił się przyznać jak zwykle. - Stanlej mi trochę zajął czasu, ale właśnie jestem na schodach - pobiegł do drzwi redakcji, żeby w telefonie komórki zabrzmiało echo korytarza klatki schodowej.
- Tak się właśnie z tobą można umawiać. Nie szanujesz czasu innych ludzi - ucho rozsadziły mu pretensje Kaśki. - Jak już się spóźniasz, to niestety będziesz musiał swoje odcierpieć. Przyjeżdża mój ojciec i nie mam czasu na ciebie dzisiaj. Nie widziałam go od trzech miesięcy. Idę z nim na zakupy a potem na kolację. Więc do jutra. I się nie tłumacz, bo się nie wytłumaczysz - odcięła mu ostatnią deskę ratunku.

Stał bezradnie z ciepłą jeszcze i wilgotną komórką w ręku. Nie wiedział co robić. Tak się spieszył, że o godzinie 19 był już wolnym człowiekiem. Nie miał co robić w pracy. W domu tym bardziej. Ze względu na Kaśkę nie umówił dziś żadnego piwa. Kurwa.
Pozostało jeszcze tylko sprawdzić maile na wszystkich trzech skrzynkach pocztowych, których używał. Chwała bogu w lęku przed poprawkami, które mógł zaordynować Zaleski nie wyłączył jeszcze komputera.

Sprawdzanie maili, albo raczej ich braku zajęło ledwie 10 minut. Kolejne pięć poświęcił na przeglądanie niusów na jedynym słusznym portalu. I koniec.
Z niesmakiem zaczął zakładać kurtkę zastanawiając się, czy kupić flaszkę wina i samotnie wypić ją w mieszkaniu przy ogłuszających dźwiękach jakiejś amerykańskiej lesbijskiej piosenkarki, czy też zdecydować się na kolejną samotną podróż po krakowskim archipelagu szynkowni.

- Wcześnie wychodzisz - zagaiła stwierdzeniem znienacka Agustyna, która w skromnym, choć obcisłym czarnym płaszczyku gotowała się właśnie do wyjścia i wyraźnie oczekiwała, że odprowadzi ją chociaż na skraj bramy.



- No tak. Spieszyłem się na spotkanie, ale teraz nie ma już po co - postanowił generalizować, by nie plątać się w zeznaniach. Twarz Augustyny wprawiała go w zakłopotanie odkąd zaczął pracować w redakcji. Kłopoty tego typu zawsze jednak oddalał daleko na Syberię. Praca była świętym miejscem. - Co ci mogę więcej powiedzieć. No tak dzisiaj mi się pracowało. Zawsze staram się przeżyć dzień jakoś inaczej. Skończyć o wcześniejszej porze - czerwieniejące policzki Agustyny wywoływały w nim zniecierpliwienie graniczące z wypchaniem gardła. - To się wszystko wiąże. Zacząłem tu pracować, żeby wprowadzić jakie granice do swego życia. Po to też zacząłem studiować filozofię, żeby wprowadzić jakieś zasady. Czy mi się to uda nie wiem. Jakoś zawsze podchodzę do wszystkiego ze zbyt wielkim rozedrganiem. Za bardzo się angażuję. Pogrążam się w tym czym się zajmuję. Niezależnie zresztą, czy to praca czy coś albo ktoś innego - czuł, że rzeczywiście coraz bardziej się pogrąża. - No i właśnie mam wrażenie, że nie mam w sobie żadnej cechy, co by mi pozwoliła wyprowadzić na ten świat, albo chociaż w swoje życie coś konstruktywnego. Nie wiem co do tego doprowadziło. Miałem kiedyś mnóstwo ideałów. Jakoś straciły wartość. Ale to chyba w sumie śmieszne było, że w nie wierzyłem. I ten porządek to też jakaś mrzonka. Próba ratowania sytuacji. No i tak zostałem takim zblazowanym dziennikarzem, którego jedyne tory wyznacza praca - tłumaczył się już wiedząc, że na twarz koleżanki nie spojrzy co najmniej przez dwa tygodnie ze wstydu. Miał w takich sytuacjach wprost porażająco sprytny sposób konwersacji: podważał własne słowa.

Pożegnał się szybciutko i podreptał w przeciwnym kierunku niż Augustyna. Mógł ją co prawda odprowadzać dalej, może nawet miałby z tego przyjemność, ale szła w kierunku jego mieszkania.

Po piętnastu minutach marszu na Sławkowską wkroczył w bramę prowadzącą do Frontu Poetów. Tam nie spodziewał się spotkać nikogo znajomego. "Pięć wiśniówek i wystarczy" - uśmiechnął się, gdy zszedł do dolnej sali gdzie uszy zmiażdżył mu hit, który spodziewał się usłyszeć się raczej u siebie w domu z komputera. Kilkadziesiąt mocno nietrzeźwych już o tej porze licealnych ciał telepało się na parkiecie. "Niedługo przyjdzie druga zmiana" - uspokoił się Fleischmann.

2009/01/03

Odcinek 8, w którym bohaterowi przygrzało słońce

Wszedł w Szewską już ze słońcem na plecach. Ugniatały go pod kurtką chłodne dreszcze, które zafundowała mu żywa kpina, wypity wczoraj alkohol i ziąb u Giuseppe, który choć czynny od blisko pół roku wciąż miał niedogrzane ściany. Słońce na plecach sprawiało, że było jednak przyjemnie. Nawet wciągnął pierwszy raz tego dnia powietrze przez nos i uśmiechnął się nie czując spalin autobusów.
Tym razem nie zrobił na nim wrażenia domorosły Trocki, którego od lat mijał w jednej z bram na Szewskiej. Wciąż nie udawało mu się zrobić rewolucji nad rajtuzami i skarpetkami. Jego jedynym wiernym słuchaczem i uczniem był człowiek drogowskaz, zachęcający do nabycia piwa i kiełbaski w knajpie o fantazyjnej nazwie Wolność. Ale nawet on nie do końca był wierny w swojej wierze. Nie raz zdarzało się, że gestykulujący i krzyczący o ogólnoświatowym spisku księgowych średniego szczebla "Trocki" gadał do człowieka-drogowskazu, choć ten zdobywał się jedynie na występujące w arytmetycznym ciągu potakiwanie, nasłuchując jednocześnie radia za 5 zł, za pomocą słuchawek dousznych na wcisk.



Zastanowił go radiowy powrót do źródła. O radiu kryształkowym jedynie czytał. Nawet w muzeum nie widział takiego cudeńka. Radio działające jedynie za pomocą energii, która docierała do niego przez atmosferę. Tak słabiutkie, że dawało jedynie słabiutki dźwięk słyszalny tylko dzięki słuchawkom. Częstotliwość wybierało się jak różdżkarz wskazujący silne pole podziemnych wód, lub szaman nastawiający swe ciało na odpowiednie fale przestrzeni, by wyłapać pozytywna energię. Przesuwając metalowym palcem po kryształku człowiek stawał się panem fal. Grzebał w nich jak matka we włosach swojego wykurwiście irytującego synusia, żeby to chuj ujebał, gdzie mi do cholery mignęła ta wesz pieprzona. Tu cię mam gnido. Matka przesuwająca swoimi ciepłymi paluchami między włosami dziecka. Palcami, które masują na fali odprężenia. Matka paluchami sterującą głową dziecka. Matka przygniatająca głowę do ziemi, od której ta próbowała odrosnąć. Przesuwając metalowym palcem człowiek grzebał w falach jak na śmietniku. Podrzucając do góry co mniej wartościowe papierzyska, żeby odsłonić skarby. Człowiek poznawał się ze swoim kryształkiem. Z jego nierównościami i wyrobionymi przez siebie wyżłobieniami. I kurwa w końcu ten kryształek szlag trafiał i trzeba się było uczyć nowego. Fleischmann był pewien, że teraz jest tak samo, że radio za pięć zł, też w końcu trafia szlag. Nawet prędzej niż kryształek. W końcu ileż ten szit składany gdzieś na Tajwanie albo innym Szanghaju, może wytrzymać uciskania na dupie w kieszeni jakiegoś grubasa-drogowskazu.



Słońce dalej grzało ciepło, ale z zamyślenia wyrwał Fleischmanna słupek znaku drogowego, który potrącił go w ramię. Fleischmann grzecznie go przeprosił. Słońce sięgało wciąż Sukiennic, które w tym świetle wydawały się równie zdezelowane jak półtora wieku wcześniej. A przed nimi u wylotu Szewskiej zamajaczył Fleischmannowi Witek Zamuliński. Jeszcze chwilę próbował zdążyć w bramę nie dając się zaczepić, ale nie zdążył. Zamuliński rozpoczął swoją tyradę. - Ej, słuchaj. Jaką zajebistą dupcię widziałem właśnie. Mówię ci stary. Uuuuh. Ale wiesz trzeba trochę popracować. a ty co tam, bo ja właśnie wróciłem z Pekinu więc nic nie wiem. Jest coś ciekawego. Przebiegłem się właśnie po Rynku i mi wyszło, że na całym placu stoją 143 parasole. Wyobrażasz sobie. He, he. Kurde.... - Fleishmann wiedział już, że nie warto słuchać, więc kiwał miarowo głową i uśmiechał się przytulnie do Zamulińskiego. Wiedział, że jeśli kiedykolwiek będzie pisał swoje wspomnienia z kombatanckiej młodości, to Zamuliński z pewnością się w nich znajdzie. Zasługiwał na to.
Tym razem znowu musiał zapalić pod drzwiami redakcji. Dym miał pomóc zebrać myśli rozleniwione przez ostatnie kilkanaście minut na słońcu. Skóra musiała dostać w kość i zszarzeć odrobinę, po tym zażyła niemałej jak na normy dawki słońca. Palił papierosa mówiąc co 15 sekund cześć, cześć, cześć. Wkurwiało go to strasznie. Część z nich mówiła mu już dzisiaj cześć. A inna część cześć mówiła tylko po to by je wypowiedzieć. I myśl o tym marnowaniu energii przerwał mu dopalający się na palcu papieros.
Wzdrygnął się. Wyrzucił peta do popielniczki i odważył się wejść do redakcji. Od razu skierował się do akwarium, by obgadać ze Stanlejem swoją wiedzę o Uklei, ale równie szybko tego pożałował. - Coś ty mi kurwa napisał. Ocipiałeś - wołał do niego Stanlej, a Fleischmann wiedział, że chodzi o tekst do co piątkowych Hejnałów. "Chuj wie jak sobie z tym poradzić" - pomyślał i podreptał na spotkanie złego.

O mnie

niczego się na razie nie dowiecie...