2009/01/22

Odc. 10 - czyli Fleischmann zmuszony jest czuć

Od poprzedniego wieczora nie wychylił ani kropelki, zgodnie z wyznawaną przez siebie zasadą: nie pij przed zmrokiem. Co prawda to prawda, że zmrok nie zawsze zaczynał się po zmroku, ale dla każdego było oczywiste, że Fleischmann nie pije w pracy i kiedy ma coś oficjalnego i odpowiedzialnego do zrobienia.
Choć jednak od poprzedniego wieczora (aby być precyzyjnym, autor przyznaje, że chodzi o 3 raną tego samego dnia) nie wychylił ani kropelki, do baru podszedł z uśmiechem wskazującym albo na wstępny stan upojenia, albo na permanentny wzwód. To ostatnie szybko zostało wykluczone, bo śmiało oparł się o bar. Właśnie mniej więcej na wysokości klamry paska u spodni. Śmiałymi słowy przemówił: - Wiśniówkę na lodzie z wyciśniętą cytryną.
Barmanka mogła równie dobrze dłubać w uszach, lub popisywać się przed koleżankami umiejętnością czytania z ust Fleischmanna, bo nigdy do tej pory nie zamówił we Froncie innego napoju. - Popielniczkę poproszę również - dodał Fleischmann, drapiąc się w czuprynę.

Minął kwadrans i dwie trzecie wiśniówki, a na parkiecie właśnie zaczynała się druga zmiana. Przy barze pojawiło się więcej nieszczerych postaci w czarnych płaszczach wsysających przy papierosie alkohol. Zmęczenie z poprzedniego wieczoru szybko pozwoliło wejść Fleischmannowi w stan delikatnego odrętwienia. To był właściwie jedyny powód, by upić się tego wieczoru. Nie zapowiadała się żadna interesująca konwersacja.



Dudnienie muzyczne dosięgało wnętrzności Fleischmanna i coraz silniej go narkotyzowało do spółki z drugą już wiśniówką. Ze zgrozą zauważył zeskradającego się po schodach Witka Zamulińskiego. Jego żółta koszula była na szczęście wystarczająco oczojebna, by go nie przegapić. Fleischmann obrócił się w stronę ściany licząc na to, że skaner Zamulińskiego go nie wykryje. Niestety trafił jeszcze gorzej. Jodła. - No co tam byku! Myślałem, że dziś to już nigdzie nie wyjdziesz. No ale wczoraj to se daliśmy. Moja PhiPhi jak wstawała dziś rano to jej nawet nie słyszałem - szeroki uśmiech i białe zęby Jodły przywitały go naprawdę szczerze. On w odpowiedzi tez musiał uśmiechnąć się - mniej szczerze niestety - i przynajmniej odburknąć: - Taaa.

Fleischmann żałował właśnie, że nie ma gdzieś w pobliżu wiatraka takiego jak w redakcji. Jodła namolnie niezależnie od pory roku puszczał go w ruch w najwyższe obroty, czym nieodmiennie wkurwiał Fleischmanna. Wielomiesięczne upominanie niestety niewiele pomagało, więc Fleischmann zrezygnowany i zmęczony przestał się odzywać. Wiatrak miał jednak swoją niezaprzeczalną zaletę.
Kiedy pieprzenie Jodły o niczym doprowadzało go rozpaczy wstawał od stołu, opierał się o ścianę boksu i rozpoczynał dialog z redaktorem Kapiszonem. Przy okazji ukradkiem terkotał palcem po siatkowej osłonie wiatraka. Ponieważ sprzątaczki redakcyjne były bardzo pracowite, miał gwarancję, że zawsze znajdzie się tam trochę kurzu, który wystrzelony podmuchem wiatraka lądował pod nosem i na szyi Jodły.
Ten po zaledwie kilkunastu sekundach takiego traktowania podrywał się z fotela i wołał: - Kurwa. Co tu jest z tym powietrzem. Znowu nie mogę oddychać. Tu musi być kurwa klimatyzacja włączona, nawet ten pieprzony wiatrak nie wystarcza.
To wystarczało, by pozbyć się Jodły choć na kilkanaście minut. Niestety bardzo często pociągało za sobą reakcję z sąsiedniego boksu. Przybiegał wtedy Roch Koza. Redaktor z wiecznie zatkanym nosem. Oburzenie rozdymało mu wtedy nozdrza, a on krzyczał głosem wyjadacza stadionowego: - Nie włączajcie klimatyzacji kurwa, bo to jest stara klimatyzacja. Nie była czyszczona odkąd tu pracuję. Ile razy ktoś to włączy jestem potem chory. To była stała formułka, którą wygłaszał w takich sytuacjach. W tym czasie starczyło mu czasu by wstać od swego biurka i w kilkunastu marynarskich kroczkach zatoczyć koło pod boks Fleischmann, który mu przytakiwał pomny, że nie warto protestować po czym wracał na swój fotel.



Z drugiej strony lepszy Jodła, niż Zamuliński, pomyślał sobie przy barze. Będzie go łatwiej spławić. A jak się dotoczy Witek, to będzie miał swój swego. - Jakiegoś drineczka pijesz? Aaaa... wiśnióweczka jednak. No taaak - gadał sam do siebie Jodła. Fleischmann nie przypuszczał, że dwie wiśniówki mogą go tak łatwo znietrzeźwić. - Jeszcze raz to samo - zdecydował mimo, że upłynęło ledwie półtorej godziny od pierwszego łyka.
- Pan tu tak sam stoi? Bo to interesująco wygląda, jak Pan tu stoi i kiwa głową do tego drugiego Pana. Stanowicie ładną parę - zindagowała znienacka z drugiej strony ok. 20-letnia blondynka z naprawdę apetycznym biustem. Ta cecha rzuciła się w oczy Fleischmannowi nim zdążył percypować jej wypowiedź.
Postanowił jednak zabrzmieć twardo. - Nie znam tego pana - wycharczał zaciągając się papierosem. - Oooo. Tak? No to tym bardziej ładnie wyglądacie - nie dała się zbić z tropu blondyneczka. - Tak długo można?
Westchnął, bo biust zachęcał do dłuższej rozmowy, ale szybko oprzytomniał: - Co można? Gapić się na Panią? Można. Ale lepiej będzie jak skorzysta Pani z chwytu oburącznego tego tam - wymamrotał całkiem głośno, by ją obrazić, patrząc kątem na siedzącego pod ścianą właściciela lokalu. Wbrew swoim powszednim zwyczajom miał na razie zarzuconą tylko jedną rękę na ramieniu jakiejś pijanej nastolatki. Dobiegający wieku przekwitania właściciel lokalu, był znany z tego, że od lat uprawiał poezję, oraz z tego, że potrafił poprawiać błędy ortograficzne.
Nie obraziła się chyba, bo spojrzała o kogo mu chodziło. - On nie jest interesujący jak Pan - i wlepiła oczy na powrót we Fleischmanna.
"Dżizas, kurwa, ja pierdolę. Że zacytuję sobie samemu" - pomyślał Fleischmann i stwierdził na zniechęcenie. - Muszę do kibla - po czym rzeczywiście pobrnął w ciżbie do toalety, ciągnąc po podłodze swój szalik.

O mnie

niczego się na razie nie dowiecie...