2009/09/01

Odc. 16 - czyli ciepło, ciepło, ale wciąż tylko dlatego, że zbliża się lato…



- 32 złote - mówił głos. - 32 złote proszę Pana… - głos cierpliwie powtórzył, po czym jego właściciel widząc całkowity brak kontaktu wrzasnął: - Jesteśmy na rogu Szewska-Jagiellońska! Ma Pan czym płacić?
Oskarżenie o brak pieniędzy wystarczyło, żeby Fleischmann ocknął się z rozmyślunków. - Eeee… Na voucher jedziemy. To znaczy jechaliśmy. Niech Pan wypisze na Pandorę - reflektował się więc teraz Szymon.
- Widzę, że Pan zmęczony. Niełatwa to praca: redaktor. Ale pewnie interesująca co? - zagadnął taksiarz wypisując papierki i łypiąc w lusterko na facjatę Fleischmanna. - Tu i tam się jeździ pewnie, za biurkiem nie siedzi – ciągnął taksiarz, ale niestety czekał również na odpowiedź.
- No czasem interesująca wie Pan. Nie będę zmyślał, że nie. Tylko, że niestety nie tak codziennie. Czasem i miesiąc się siedzi, a nic ciekawego do roboty nie wpadnie - Fleischmann postanowił być zupełnie szczery. Nie miał dziś już siły na udawanie. - No i za biurkiem też nie mało się czasu spędza, ale okazji, żeby gdzieś wybyć jest sporo. To prawda - dodał jeszcze krótko, żeby taksówkarz nie miał już szansy czegokolwiek powiedzieć, bo właśnie dawał Fleischmannowi druczek do podpisania. - Machniom raz i do widzenia - burknął Szymon pod nosem, kończąc trochę głośniej niż zaczynając. - A no, miłego - odparł czegoś rozbawiony taksiarz.
Fleischmann stanął pod bramą kamienicy, w której mieściła się redakcja i nagle poczuł, że właściwie nie ma po co się spieszyć. Coś w środku pognało go z Huty do redakcji, ale teraz nie potrafił uzasadnić sobie samemu, po co. Owszem wpaść i pokazać, że się pracuje zawsze można, jednak pośpiech wcale nie jest konieczny. W żadnym wypadku.
Usłyszał od Poczwarskiego bardzo wiele. Od potwierdzenia swoich przypuszczeń, po motywy. Całkowicie niejasny był jednak przebieg spraw związanych z Gruschką. Na dokładkę nic z tego co usłyszał nie nadawało się wciąż do upublicznienia. Gdyby nie jego obsesja nagrywania każdego bez wyjątku spotkania i rozmowy telefonicznej na dyktafon, równie dobrze możnaby powiedzieć, że nie widział dziś Poczwarskiego. Szymon pomyślał nawet, że nie ma się po co spieszyć z odsłuchiwaniem rozmowy z zakładu pogrzebowego. Pamiętał ją doskonale. Nagranie ze schowanego przez niemal całą dobę w kieszeni spodni dyktafonu, trzymanego tam na wszelki wypadek gdyby nie ujawniając tego, trzeba było nagrywać, będzie mu przydatne najwcześniej za kilka dni. - W dupie. Idę na kawę i pomyślę - stwierdził całkiem na głos Fleischmann.
Nim zrobił pierwszy krok, podniósł głowę i zarejestrował jeszcze jeden powód lenistwa. Słońce przypiekało późną wiosną. Z porannego deszczu nie zostało ani śladu. Nawet duchota była afrykańska i nie przypominała niczym powietrza z polskiego mokrego lasu. „To dobrze. Nienawidzę tego zapachu. Zatyka nochal gorzej niż uliczny kurz” - ucieszył się.



Podprażające słońce było mimo wszystko wkurzające. Drogę przez Rynek na Bracką umiliła jednak wymiana zdań na scenie Festiwalu Produktów Regionalnych. - O osiągnięciach Pani Emili można też dowiedzić się na stronie internetowy. Trzeba sobie tyko wbić nazwisko pani Emilii, czyli Emilia Bukoska. I tam wszystko znajdziecie, prawda Pani Emilio? - zagajał prowadzacy imprezę.
- O mnie tak-że się znaj-dują tam in-for-ma-cje, ale ja jesz-cze chcia-łam po-wie-dzieć o ty chuście. Ona dos-ta-ła na-gro-dę na kon-kur-sie... - odezwała się skrzeczącym głosem jak się wydaje rzeczona pani Emilia, ale skończyć nie mogła, bo wtrącił się prowadzący.
- No tak, chusty pani Emilii i ji koleżanek znane są świetnie w całem kraju, a nawet jak dochodzo wieści i w europiy. My zaś teraz posłuchamy równie znanego i popularnego wszem i wobec zespołu: Bęblanie z Bebła. Kapela pochodzi z Bebła i podtrzymuje swoye regionalne tradycje. Jak widać, bo już wchodzo na scene, o młodych uczestników w zespole coraz trudni. Bijemy brawa - zachęcał prowadzący. Fleischmann reszty nie słuchał, tym bardziej, że pozostawiony za plecami Ratusz i eros pędrak zagłuszały rozpoznawalność dźwięków.
Espresso - „które to już dzisiaj, cholera” - poza tym, że smakowało, niczego nie zmieniło. Brązowy słodki płyn doprowadził jedynie wespół z papierochami do powstania kapcia w ustach Fleischmanna. Gasząc czwartego peta w tej samej popielniczce podziękował w myślach leniwemu kelnerowi. Zwykle nim zdążył zgasić pierwszego papierosa popielniczka była już wymieniana na nową. W efekcie nie miał bladego pojęcia ile papierosów wypalał przy jednej kawie. Informowała go o tym czasem jedynie pusta po nich paczka po papierosach. „Paczka to, czy pudełko? Raczej pudełko. Paczka to by była chyba, gdyby była miękka. Trzeba w domu sprawdzić w słowniku co to jest paczka, a co pudełko” - myślał wstając od stolika. Kilka kroków dalej zorientował się, że zapomniał zapłacić. Nie wzbudziło w nim to jednak ani trochę ochoty do powrotu i wyregulowania rachunku. „Uregulowania czyli, że.” - uśmiechnął się do siebie.
Jego piegi miały się coraz lepiej i również jego mózgownica, bo wiedział, że dla rozluźnienia, a może i poprawienia wiedzy na właśnie śledzony przypadek podejrzanych wypadków, warto pogadać z jednym człowiekiem. Wystarczy przejść się za róg. Za dwa rogi właściwie.



Na pl. Wszystkich Świętych (o ironio placu, przy którym mieściła się siedziba władz Krakowa) przy prowadzonym przez siebie kiosku, siedział tradycyjnie (biorąc pod uwagę pogodę, to tradycyjnie) na zydelku pan Zbigniew „Duszyczka” Reszer. Zacny pan Zbigniew ubrany był tego dnia - jak co dzień - elegancko. Ubiór jego, mimo temperatury przekraczającej już chyba 20 stopni, składał się z różowawego pulowera w serek, spod którego wystawała koszula w drobną kratkę. „Najpewniej nowe nabytki w Rabanie” - uśmiechnął się dobrotliwie Fleischmann. Nie gorzej „Duszyczka” prezentował się od pasa w dół. Szare dżinsy, podprasowane obowiązkowo w kantkę, były spięte brązowym skórzanym paskiem. Ten element ubioru pana Zbigniewa nie zmieniał się bodaj nigdy. To znaczy Szymon nie pamiętał na panu Zbigniewie żadnego innego paska. Na nogach zaś pana Zbigniewa znajdowały się przecudnej urody czerwone mokasyny z pseudowężowej skórki. - Trzeba mieć styl i klasę. No i czymś się wyróżniać. Inaczej dziewczyny nie spojrzą. No i trzeba też zagadać i nie iść z pustymi rękoma duszyczko - mówił kiedyś Fleischmannowi pan Zbigniew. - Ja to duszyczko pamiętam, jak do matki nieboszczki przychodzili oficerowe. Fakt ludowego już wojska, ale jednak przychodzili panie w wyglansowanych butach, nawet jak oficerek już nie mieli. I zawsze duszyczko moja mamie nieboszczce coś przynosili. A to z ukłonem i w rączkę całując kwiaty wręczali, a to panie czekoladę prezentowali, albo kawę. Dziś to jak patrzę po chodniku, żaden tak nie zagada - wspominał piękne dla siebie czasy. Dziś pod czerwonymi mokasynami, znajdowały się na jego stopach również czerwone skarpetki bardziej przypominające rajstopy.
- Dzień dobry panie Zbigniewie - uśmiechnął się do Duszyczki Fleischmann, wyciągając kolejnego papierosa.
- A dzień dobry duszyczko. Coś zmizerowany jesteś - zagadnął chętnie pan Zbigniew.
- No miałem kilka nieprzespanych nocy. Dzień, widzę, miło Panu mija. Coś nowego się udało zaobserwować? - rozpoczął szybko Szymon, bo nie liczył za bardzo na swoją cierpliwość.
- Nic takiego synku. Odkąd zginął ten Ukleja ruch straszny w magistracie się zrobił. Jackowski wyjeżdża i wraca po kilka razy dziennie. Kierowca jego tylko ma czas wypalić kilka papierosów, albo skoczyć do mnie po nowe i zaraz znowu gdzieś jadą - leniwie wypuszczał z siebie słowa Reszer. - A poza tym nic takiego. Tyle, że coraz gorzej się dzieje duszyczko. Zamykają „Aptekę pod Złotym Słoniem”, tu za rogiem.
- Co też pan opowiada? - naprawdę zdumiony zakrzyknął Fleischmann. Ubódł go nie fakt, że zamykają, ale że nie za bardzo wiedział, do której apteki będzie teraz chodził. Innej nie znał. Wszystkie inne wydawały mu się zresztą odległe jak księżyc.
- A tak, tak. Sto lat tu panie istnieje, albo dłużej. Istnieje jak pamiętam i zamykają. Ponoć miasto czynsz za drogi chce i ich nie stać. Te baby co tam pracują załamane są i klną - Reszer splunął na chodnik, dając wyraz co o całej sprawie myśli. - Może byś co napisał o tym, bo i mi będą pewnie chcieli podnieść czynsz, za te kilka metrów co je tu mam. A bez kiosku to co ja będę robił? Przecież nie zostanę emerytem i nie pójdę grac w szachy nad Wisłę - z rozżaleniem westchnął.
- No postaram się. To rzeczywiście dziwne. Mi się nawet wydaje, że ta apteka to jakiś zabytek był - zapewnił Fleischmann i postanowił szybko kończyć, bo zaświtało mu znowu, że warto porozmawiać będzie dziś z jeszcze jednym człowiekiem.
- A może i zabytek. No to zegnam duszyczko, bo widzę się zaczynasz spieszyć. Dobrze żeś pogadał ze starym człowiekiem - żegnał go Reszer.
Fleischmann rzeczywiście wyrywał się, bo chciał jak najszybciej sprawdzić, czy uda mu się jeszcze dziś złapać kierowcę Jackowskiego. Od dawna rozmawiało mu się z nim całkiem dobrze i choć żadna ze zdobytych przez jego usta informacji nie nadawała się nigdy do pisania bez uprzedniego przekopania się po magistrackich wydziałach czy dokumentach dla potwierdzenia tych słów, to warto było go słuchać. Czasem nie do końca świadom miał naprawdę imponującą wiedzę.

- Dzień dobry - rozpoczął uprzejmie jak zwykle Fleischmann i oderwał od pucowania służbowego prezydenckiego samochodu jego kierowcę. Waldemar Parzydło nawet ubrany w przyzwoity garnitur sprawiał wrażenie chłopa oderwanego od pługu.
- No co tam. Myślałem, że wcześniej się pan tu pojawi - odparł.
- A nie pali się aż tak - spostponował go Fleischmann. - Niech pan powie.Prezydent jest zdenerwowany nie?
- A no pewnie. Zaraz rano jak Ukleja juz nie żył pojechałem z nim na policję, a potem do architektury - od razu chętnie zaczął Parzydło, wyciągając z jego paczki pojedynczą sztukę Camela. - Przed południem byliśmy już tu. A potem co dwie godziny, albo żeśmy jeździli na Jana pod Stalową Magnolię, albo pod architekturę, a to do muzeum narodowego i tak wkoło Macieju. Hyhy - zadowolony ze swego żartu zaśmiał się chamsko.
- A jeździł ktoś z prezydentem? - podpytał Fleischmann.
- Nie. Tylko raz z architektury pierwszego dnia jakiś dyrektor jechał i bardzo był zdenerwowany. Mówił mu, że miał coś załatwić, ale że w takich warunkach to on nie może, i że myślał, że prezydent wszystko wie. Tyle - twrado stwierdził Parzydło.
- Aha. A wcześniej nei jeździł pan na lotnisko po kogoś starszego? - kontynuował Fleischmann.
- Nie na lotnisko to nie. Ale do Stalowych Magnolii. Wziąłem stamtąd starszego gościa. Elegancki dziadek. Bardzo uprzejmy ę-ą. Po polsku śmiesznie mówił jak żyd. Potem go odwoziłem ze trzy godziny później do tego hotelu - Parzydło potwierdził przypuszczenia Fleischmanna i wieści Poczwarskiego. Więcej Fleischmannowi nie było trzeba. Gruschka na pewno był u prezydenta, a na dokładkę zatrzymał się w hotelu braci Różewiczów. To akurat nie musiało wcale znaczyć, że wiedzieli coś o całej sprawie, bo ich hotel był jednym z lepszych w mieście i na dodatek mieściłl się w samym centrum. Jakaś rola Różewiczów w całej sprawie była jednak pewna. Nie wiadomo było tylko co to za temat , o którym Wandachowicz mówił do Jackowskiego w aucie przy Parzydle. Jakoby myślał, że prezydent o nim wie, a nie wiedział. To musiała być lewizna Uklei, o której chciał opowiedzieć Fleischmannowi, bo się czegoś bał. "Tyle, że gdyby to była lewizna Różewiczów, toby się nie bał, a Ukleja by żył" - powtórzył pod nosem ocenę sytuacji Poczwarskiego.
- No a jak tam z fotoradarami. Coś wiadomo? - obudził go z myśli Parzydło.
- Wiadomo. Teraz będa je trzymali przez dwa tygodnie, jeden w skrzynce na Armii Krajowej, a drugi na Powstańców Śląskich - rzucił ochłap wiecznie łamiącemu przepisy ruchu drogowego Parzydle. Swoją drogą prezydent miał szczęście, że Parzydło dostawał te informacje. Brukowce już dawno wiedzałyby ile mandatów zapłacił magistrat za kierowcę Jackowskiego. Parzydło straciłby zaś pewnie już dawno prawo jazdy.



Wracając z magistratu Fleischmann poczuł, że zgłodniał. Nic dziwnego. Oprócz kilku kaw, w tym jednej z mlekiem, jego żołądek nie widział dziś wiele pożywienia. Czas było wpaść choć na chwilę do redakcji, więc postanowił skorzystać z ludowej imprezy na Rynku i spożyć kiełbasę z grilla, albo jakiś inny mięsny kawał. Wybór był trudny. O tej porze ograniczał się jedynie do kiełbasy i tłustej karkówki. Padło więc jednak na super oryginalną kiełbasę. Wartą jak się szybko okazało nie 7 zł, lecz 7 zł za 100 g, czyli razem 12 zł za podany kawałaek. Do tego 2 zł za chleb i 50 gr za musztardę. - Super dziekuję. A czy 25 gr za sztućce się należą i 10 za tę papierową tackę - zapytał sprzedającą babę.
- Jak panu nie smakuje to trzeba było nie zamawiać - odparła tamta wsadzając podane pieniądze do przegródek.
- Jeszcze nie wiem czy mi nie smakuje, bo nie spróbowałem. Jak nie będzie smakować z pewnością nie zamówię. Już więcej nigdy - zdziwił sie swoją nadzwyczajną elokwencją Fleichmann i skruszony usiadł plecami do sprzedającej, by jedząc nie patrzeć jej w oczy. Obok niego siedziała przytulona grupka krzyczących po francusku czterdziestolatków.

Siedział więc na ławce przy stoliku nad dymiącą kiełbasą i czekał aż złapie choć kilka stopni mniej. Zapalił papierosa, ewidentnie wkurwiając siedziących obok francuzów. Żaden jednak nie bąknął ni słowem, że dym papierosowy mu nie pasuje."Pewnie ani jeden chuj nie mówi w żadnym innym języku poza swoim" - zarechotał Fleischmann.
Gasił fajkę, z postanowieniem dobrania się do podejrzanie wiórowatej kiełbasy; jednocześnie składał do kupy po raz pięćdziesiąty zebrane tego dnia informacje. Kiełbasie groziło złapanie jeszcze kilku dodatkowych stopni mniej, bo zadzwonił telefon. Ekranik wskazywał Zaleskiego. „Cholera. Trzeba odebrać. Jest prawie piąta, a ja nie dałem znaku życia. Mogą być nieźle wkurwieni” – stwierdził Fleischmann.
- Tak słucham - starał się zagrać oficjalnie.
- Fleischmann, gdzie wy jesteście? Prowadzący cię szuka i nie może znaleźć - z udawaną groźbą pytał Zaleski.
- Słuchaj musiałem trochę powłóczyć się po mieście, żeby się dowiedzieć czegoś na temat tych wypadków. Szykuje się, że będzie to gruba sprawa. Jestem na mieście, to za kilkanaście minut będę w redakcji i ci opowiem – tłumaczył się Fleischmann.
- No bądź, bądź. Mam nadzieję, że się nie obijasz - potakiwał Zaleski.
- Jak ci opowiem to sam ocenisz. Wydaje mi się, że cię może to wszystko co nieco zaskoczyć - bronił się Szymon i zaczął zabierać się do kiełbasy.



Ledwie jednak zdążył ukroić drugi kawałek (po stwierdzeniu jako takiej przydatności pierwszego) gdy na scenę obok grillowej budki-grzyba wtoczył się jeden z bardziej obrzydliwych meneli jakich do tej pory widział. Jasnawe spodnie sztruksowe nieokreślonego koloru, potargane na kolanach, które ewidentnie jeszcze pół godziny temu krwawiły dośc obficie. Z rozdarć kapały szczyny. Górna część korpusu ubrana w brązowy sweterek, wypchany od środka brunatnym cielskiem i koszulą, śmierdział niemyciem wielowiekowym. Biała głowa w żaden sposób nie wzbudzała więc szacunku, bo jej właściciel był pijaniusieńki. O regularności tego stanu świadczyła twarz koloru denaturatu.
- Kkhhhhrrr...kurrrwa. Tszzzooo jessss... Kiębazy mi dej ciotkhaaaaaa.... - wyrzęził w stronę sprzedającej.
- Idźże dziadu. Nikt tu nie będzie z tobą gadał - odwaliła mu niesamowicie rezolutnie sprzedająca.
- Eeekhheeee... Nho dejżżeee kiębazy. No kurrrwaaaa... - nie ustawał menel.
Ciasno siedzący francuzi siedzący blisko Fleischmanna, nie dość, że zaczęli siedzieć jeszcze ciasniej, to na dokładkę postanowili usiąść jeszcze bliżej faleischmanna. .nie dziwił im się, bo od dziada śmierdziało okropnie. Poczuła to również kolejka stojących po kiełbasę, bo szybko rozproszyła się w stronę innych stanowisk. Zauważyła to oczywiście sprzedająca i zwróciła się zaraz do chłopca, którego wcześniej Fleischmann nie zauważył. - Zdzisiu idź go przepędź - pogoniła kogoś spod lady. Wyhynął stamtąd na oko czternastoletni chłopaczek z wiejska ubrany. - Proszę odejść. Nie będziemy pana obsługiwali - powiedział do menela śmierdziela zacierając knykcie ze zdenerwowania.
- Zduptssaj... - doczekał się odpowiedzi więc szybko wrócił pod ladę.
- No szefie. Szefie. Niech szef coś zrobi. Klienci uciekają - pożaliła się tym razem w drugim kierunku sprzedająca. W drugim kierunku stał pod busem na oko trzydziestoleni postawny mężczyzna. Z grubsza mówiąc przypakowany. I stał z założonymi rękami. Najwidoczniej stwierdził, że sprzedająca ma rację, bo odbił się od auta i podszedł do menela.
- Pójdziesz ty stąd kurwa. Jak nie pójdziesz to policję zawołam - pogroził szef.
- A ppolitsja to mi może na kchuja skoczydź. Khe.. khe.. khe.. - zakrztusił się i zatoczył od krztuszenia menel, aż szef z obrzydzenia zasłonił twarz rękoma.
- Noż kurwa ty - zmobilizował się szef i złapał menela za kark, czy tam bardziej za jakieś elementy ubioru na wysokości karku. Poczuł opór, więc... Chlast, chlast, chlast. Fleischmann zobaczył jak szef okłada menela i popycha go w stronę Szewskiej, czyli byle dalej od straganu. Menel niestety wywalił się w tym momencie na bruk. Z nosa zaczęła się oczywiście lać krew. Szef zdziwiony, zadowolony i przestraszony jednocześnie poatrzył na menela i zastanawiał się co robić. Nie zdążył wymyślić.
Na scenie pojawił się zawsze w takich sytuacjach niezawodny obrońca praw człowieka. Student z bródką, w rozciągniętym swetrze podszedł do szefa i zaczął spokojnie: - Proszę Pana tak nie można. To jest człowiek.
Szef wybałuszył gały na obrońcę praw człowieka i plując w jego kierunku wrzasnął: - Co!?! A zabierz go sobie tego człowieka! Zabierz!
- No nie o to chodzi. Tylko wie Pan, trochę Pan przesadził jednak. Może zadzwoniłby Pan chociaż na pogotowie - próbował dalej mediować obrońca praw człowieka.
- A zabierz go sobie kurwa. Proszę, kurwa proszę - i zaczął ciągnąć udawanie obrońcę praw do leżącego na ziemi menela. Obrońca oczywiście ("Oczywiście" - zachichrał się Fleischmann) zaczął się wzbraniać. Jemu też Fleischmann się nie dziwił. Menel śmierdział okrutnie. Na to wszystko od drugiej ławy wstała staruszka. Zgrzebnie ubrana. Podeszła do szefa i zaczęła go poklepywać: - Słusznie młody człowieku. Tak trzeba postępować z takimi. Niech się moresu nauczą i jeden z drugim do roboty wezmą. A pan też - to juz do obrońcy praw było - też by się wziął do pracy. Chudy pan taki, niedożywiony. Możeby pan gdzie znalazł pracę co w niej jeść dają.
Skończyło sie polubownie, czyli sprzedająca, żeby nie splamić honoru szefa wysłała Zdzisia do sklepu z policjantami po pomoc. Student obrońca wsiadł na rower i odjechał, a szef podciągnął portki i wsiadł do busa, by nie rzucać się w oczy.
Fleischmannowi rzuciło się za to w oczy, że kiełbasa jest już kompletnie zimna. Wyrzucił ją więc do kosza, zapalił nowego papierosa i wstał w stronę Szewskiej.



Kiedy doczłapał do redakcji skierował się szybciutko do akwarium, gdzie spodziewał się znaleźć Zaleskiego. Narażanie się na kontakt, z którymś z dzisiejszych redaktorów, mogło okazać się zbyt ryzykowne i skończyć poleceniem napisania jakiegoś tekstu.
Zaleski siedział przed komputerem i marszczył oczy nad jakimś tekstem. Nie wróżyło to dobrze dla jego autora, niezależnie kto nim był. Zamknął drzwi usiadł i od razu zaczął mówić. Wiedział, że musi opowiedzieć Zaleskiemu o wszystkim co do tej pory się dowiedział i wszystkim czego się domyśał bez wyjątku. Był pewien, że Zaleski będzie zaskoczony i zadowolony zebranymi z zebranych informacji. Tylko opowiadając to wszystko Zaleskiemu, Fleischmann mógł kupić sobie więcej czasu na zbieranie większej liczby konkretów, która pozwoliłaby mu to wszystko opisać. Wiedział też, że Stanlej będzie go bronił przed innymi redaktorami, gdyby przyszło im do głowy zbyt wczesne jego zdaniem puszczanie tematu w papierze.
Opowiadanie trwało niemal pół godziny. W miarę opowieści Zaleski pozbywał się swojego tradycyjnego lekceważenia dla świata i wrodzonej ironii. Siedział i kiwał głową. - No to albo będzie historia. Albo bedzie kilka historii. Tak czy siak dobrze dla nas i dla Ciebie. Choć najlepiej gdyby to była jedna historia. Z kim będziesz teraz rozmawiał - wciąż poważnie podchodząc do sprawy zagaił Zaleski.
- Poczekam kilka dni. Jeśli policja coś ustali, choćby podejrzenia będą jakieś mieli, to napiszemy jedną historię chyba. Muszę w międzyczasie dopytać się w magistracie o szczegóły tej umowy Jackowskiego z Gruschką. Jeśli nie uda się tych spraw powiązać, to będziemy mieć w najgorszym razie hit o muzeum i zbiorach Gruschki. Nawet jeśli na razie Jackowski chce żeby była to tajemnica, jak go będziemy o to pytać to przecież nie zaprzeczy. Taka informacja może mu zrobić tylko dobrze - oceniał Fleischmann. - Ale nawet jak się nie uda powiązać tego razem, to i tak możemy o tym napisać. Koincydencja zdarzeń będzie dla największego tępaka zdumiewająco zrozumiała. Chyba, że policja mi powie, żeby na razie się tego nie tykać, no to będzie kapa - kończył.
- A ja mam propozycję, żebyś sprawdził teraz czego dokładnie chcieli od Uklei Różewicze. Świetnie wiemy obaj, że musiał mieć z nimi jakiś interes w sprawie muzeum. To ci powinno wystarczyć, żeby skumać, kto to taki się tu u nas nie boi zabijać. Idźże już - westchnął Zaleski i machnął ręką jakby odganiał muchę. Fleischmann wiedział, że ma sobie iść, bo Zaleski jest zmuszony do redagowania jakiegoś tekstu. Najwidoczniej nie pałał do tego jednak entuzjazmem.



Powietrze tego wieczoru... Powietrze tego wieczoru było dokładnie takie samo jak tego dnia, co sie kończył tym wieczorem. Wilgoć na karku Fleischmanna szybko skłoniła go do wyboru Frontu poetów. Kaśki dziś wieczorem nie zobaczy, bo pojechała do Warszawy. kończył się własnie czwartek, więc przed piątkiem nalezało wykorzystać wolne przestrzenie przy barze frontu do picia wiśniówki. Po dwu dniach postu się należało.

2009/07/15

odc. 15, czyli kluczyk na horyzoncie



Pod kołdrą jak zwykle było odrobinę zbyt ciepło. Nawet się lekko spocił. Tak, że był lepko-śliskawy, co nie było do końca przyjemne. Lepiącość na szczęście chwilę potem znalazła współtowarzyszkę-współsprawczynię. Coś jeszcze cieplejszego niż ciepłość pod kołdrą, przykleiło się do jego lepkiego. To na pewno mogło być przyjemne. Tym bardziej, że odnoga tego czegoś („Co chyba było Kaśką. Tak! Na pewno było Kaśką.”) odnoga czegoś zaczęła krążyć po brzuchu z regularnością lotu muchy. Z jednym wyjątkiem: nie było bzyczenia. Raczej fuczenie porównywalne ze zniekształconym oddechem wynurzającego się spod wody. Fuczenie-szumienie stawało się sufitowym wiatrakiem i kompletnie rozpieprzało. Wlewało się do ucha razem z oddechem robiącym uchu środkowemu i jego wiernemu ślimakowi sztuczne oddychanie. Tlen budził ślimaka do życia; całe ciało bez wyjątku. Skórka zrobiła się gęsia, choć nikt jej nie opalał. Uśmiech Kaśki nieco zaangażowany zdradzał co zamierzała. Zdążył jedynie musnąć ustami jej uśmiech, bo ten zjechał na jego szyję. Ponieważ była nieogolona, uśmiech niewiele się namyślając obrał szybką ścieżkę dostępu i skierował się w najcieplejsze obecnie miejsce jego ciała. Temperatura nie była ważna. Sekundę potem zrobiło się tak, jakby przeżywał pierwsze tego roku wejście do jeziora. Miał ochotę nabrać powietrza i nie wypuszczać. Uśmiech najpierw ściskał u nasady, po czym biegł w górę. Potem jeszcze raz. Potem wręcz przeciwnie. Uśmiech wiedział na czym polega. W przerwach palce ugniatały plastelinę. Wiertarka wkręcała się w prostatę, ale nie bolało. Mięśnie po lewej stronie szyi zaczęły uginać głowę na bok. Częstotliwość elektrowstrząsów już dawno przekroczyła herze ekranu monitora. Wszystko stawało się ciągłe, zlane jak bieg hadronów w wielkim zderzaczu… i… i… Kurwa… i… no… i… No i co dalej! No co jest?...



- Uhhh… Kurwa - Fleischmann westchnął rozczarowany tym, że dalej nic nie było. Westchnał kiedy otworzył powieki i zobaczył na sobą jedynie żółć sufitu. Pod kołdrą było ciepło, ale sucho. Wszelkiego ciała (boskiego bądź nie) na jego ciele był zdecydowany brak. „Hihihihihi…” - zarżał w myślach z samego siebie. Poczochrał się w czaszkę i był już pewien kogo nie zobaczy. Rozejrzał się mimo to po pokoju. Na poduszce obok nie zostały żadne ślady, które wskazywałyby, że ktoś tu leżał; pewnie jeszcze z godzinę temu. Zerknął na zegarek i ze zdumieniem zauważył niecały kwadrans do dziewiątej. „Może zdążę coś dziś kupić na śniadanie” - nadal myślał.
Na powrót zaczął przyglądać się poduszce. Poduszka i właściwie wszystko dookoła łóżka było zmięte, jak… no właśnie jak co? Normalnie Fleischmann miał w zwyczaju mówić, że ktoś/coś jest zmięte jak poranna pościel. Ale nie wszyscy to rozumieli, bo nie każdy spał równie niecierpliwie co on; po drugie tego dnia to pościel była zmięta jak poranna pościel. No nie. Właściwie to ta pościel była skotłowana. Można było więc śmiało powiedzieć, że „była zmięta jak skotłowana pościel”. Westchnął z ulgą, bo potrafił nazwać to co zobaczył. Procesy myślowe były na swoim miejscu.

Nie było innej możliwości. Kaśka zwiała do pracy zanim wstał. No cóż. Gdyby „lepiej się prowadził”, być może choć raz obudziłby się razem z nią. - Khy, hy, hy - zaśmiał się. Tym razem chamsko.
Zgorszony swoim zachowaniem, usztywnił i tak sztywne oblicze i jeszcze raz poczochrał czubek głowy. Na wszelki wypadek postanowił jak najszybciej wstać. Może rzeczywiście uda się dziś zrobić coś więcej na śniadanie niż tylko kawę z mlekiem. Popędził do łazienki, żeby schlustać twarz chłodną wodą. Nie mógł dziś uwierzyć, że kiedyś bez żadnego kłopotu mył się w tatrzańskich potokach. Taka lodowata woda dziś go wzdrygała. Do jezior wchodził zaś zawsze na raty („No tak wszystko jasne. Już wiemy skąd te jeziora.”) Najpierw po kolana. Potem pod jądra. Potem z czternastoma przykucami i schlapywaniem zanurzał dupę. Potem następowało obmywanie górnej części ciała i dłuższy etap intensywnego oddychania, które nie wiadomo czemu służyło, ale w jego oczach sprawiało wrażenie profesjonalnego zachowania.
Woda wymyła z oczu jedynie tłuste paprochy ropielców. Wory pod gałkami dobitnie świadczyły, że dobę wcześniej znacząco przesadził z udziałem w życiu. Jakkolwiek to rozumieć. Wyglądał jakby nie spał dobrze od miesiąca. Pomijając fakt, że nie spał dobrze od miesiąca, doskonale jego twarz opisuje właśnie wydarzenia nie właśnie minionej, a poprzedniej nocy; skóra na jego twarzy miała spóźnioną reakcję. Zarwana noc dała zatem o sobie znać dopiero kolejnego poranka. I zawsze tak było. Z tego powodu osoby postronne nie mogły zrozumieć jak po - jak im się wydawalo - ciężkiej nocy jest w stanie wykrzesać z siebie tyle energii. Chyba, że widzieli go dzień wcześniej.



- Ja pierdolę. Pffff… - zerwał się panicznie z fotela, bo na telefonie stało, że jest 12:07. Zasnął pijąc poranną kawę i choć drzemka na pewno się przydała, to przecież po pierwsze jeszcze go nie było w redakcji, po drugie za pięćdziesiąt minut jest umówiony z Poczwarskim w jego zakładzie pogrzebowym w Hucie.

Niebo nie kryło, że w sprawie opadów nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa. Chłodne powietrze - z pewnością dzięki nocnej lejbie, której nie widział, ale był w stanie wywąchać jej efekty - otrzeźwiało Fleischmanna, kiedy biegł na tramwaj. Miał tylko pół godziny, żeby zdążyć. Wreszcie zajechał jakiś do Huty. Na szczęście bez żadnych problemów udało się usiąść. O tej porze tramwaje były ledwo co zaludnione. Wciąż w lekkim odrętwieniu mijał kolejne przystanki z nosem wlepionym bezsilnie w szybę. Cieszyło go, że nie musiał odwracać nosa od emerytowanych zakonnic, które ostatni raz widziały wannę w czasach świetności kościoła, lub podpachów mistrzów drobnego interesu jadących na kolejną rozmowę o pracę.
Telepiący się po torach i rozjazdach tramwaj lekko usypiał Fleischmanna, który mimo, że z pewnością był już wyspany, nie potrafił nie poddać się kołysaniu i jednostajnym szumom i jękom wydawanym przez maszynę. Z lekkim rozmarzeniem przyglądał się mijanym fragmentom Krakowa przez szybę.
A świat zza szyby wyglądał jak witraż współczesnego amatora, który robi fuchy po wiejskich parafiach. Skutecznie pomagał w tym wrażeniu wiosenny gruby, rzadki deszcz. Znowu bowiem zaczęło padać. Na przedniej szybie kabiny motorniczego wycieraczka miarowo rozcierała tłuszcz i krople deszczu. Witrażowrażeniu pomagało też światło. Przedzierało się przez niezbyt gęste chmury, i oświetlało miasto na fioletowo. Wilgotne, ciepłe powietrze, które wpadało przez dziury między szybami akwarium (czyli tramwaju na ruskiej licencji) dodawało atmosfery niepokoju. A było ledwie rano. Czy tam bardziej wczesne popołudnie, ale na jedno wychodziło w jego przypadku.
Fleischmann lubił taką pogodę i takie powietrze. Z pewnością. I jednocześnie się jej bał. Lubił, bo przypominała wszystkie wypadki z dzieciństwa. Powroty z ogniska. Wąwozy polnych dróg, w których była już noc, ale wystarczyło wyskoczyć na miedzę, by poczuć, że coś jeszcze może się wydarzyć. Później przypominały się wieczory w górach. Ulga po dniu wspinania i niepokój związany z dniem następnym. Niepokój wywołany właśnie przez takie powietrze. Wskazywało, że następnego dnia może być krucho z pogodą. A to oznaczało cały dzień zmarnowany na znoszeniu jajek, pod którymś z tatrzańskich kamieni. Cały dzień pieprzenia o dupach, pieniądzach, wypitej wódce i morzu problemów jakie wspinacz napotyka w swoim jakże ciężkim życiu wspinacza, a które przeszkadzają mu w karierze; oczywiście tym najpopularniejszym problemem były kobiety. Jak bowiem głosiły mądrości górskich mężów: kobiet i gór nie da się łączyć. Własnie dlatego już dawno nie był w górach. Bo nie był już w stanie tego słuchać. Wolał leżeć pod kamieniem i marnować czas na bezsensowne marzenia o noblu, seksie, pieniądzach itd.



Wysiadając z 15stki przy osiedlu Młodości przetarł zdecydowanie zaspane powieki, aż zabolały gałki oczne. Słońce jednoznacznie dawało już znać, że za dwa, trzy tygodnie zacznie się lato, ale nieprzychylny powiew wiatru kazał mu zapiąć zamek kurtki. Drobne wstrząsy przeszły przez ciało. Znak, że dobrze przespany poranek to za mało, by odpocząć.
Dreptał krzywym chodnikiem z betonowych płyt. Kiedy dotarł już pod Pozytywistyczny szpital, zauważył na balkonie jednego z bloków smętnie zwisające prześcieradło z nabazgranym z udawaną starannością napisem: „Krematorium pod naszym oknem to uwłaczanie czci przodków! Niech odpoczywa w pokoju!”. Nie wiadomo było co prawda, czy to krematorium ma odpoczywać, czy przodek z pokoju, z pewnością jednak był to wyraz agresji. Tu znowu zagwozdka. Agresji wobec Poczwarskiego, czy wobec krematorium, czyli „niedopuszczalnemu sposobowi pozbywania się przodków”.
To Poczwarski był powodem tego prześcieradła. Przeprowadzona rok wcześniej, brawurowa jak na krakowskie warunki, instalacja pieców do spopielania zwłok wywołała burzę w całym mieście, nie wspominając o os. Młodości. Poczwarski wykorzystał całą swoją wiedzę o prawie i lokalnym asekuranctwie urzędników, by mimo przetaczających się pod oknami jego zakładu pogrzebowego protestów, uruchomić piece do kremacji. Po tej walce zostały jeszcze ślady na murach. Prawie jak po Powstaniu Warszawskim, tyle że w Krakowie. Właściwie to w Nowej Hucie.

Kanarkowożółte ściany zakładu pogrzebowego napawały optymizmem. Co prawda Fleischmann nie wiedział jeszcze po co Poczwarski tak naciskał na spotkanie, ale nie żałował przyjazdu do Huty, w której ostatnio był chyba rok temu. Słońce ogrzewające jego powoli piegujące się policzki, robiło mu dobrze.
Wejście do zakładu zrobiło na nim wrażenie. Tak starannie kultywowanego meblarskiego stylu Kalwarii Zebrzydowskiej już dawno nie widział. No, może ze skromnym udziałem Klera. Skórzane lub pseudoskórzane kanapy z drewnianymi wsadami, często podrzeźbianymi, stały niemal w każdym kącie. U recepcjonistki się zapowiedział: - Szymon Fleischmann z jedynie słusznej gazety.
Po 30 sekundach ze schodów staczał się Poczwarski. - Witam, witam. Dobrze, że Pana redaktora widzę. Zapraszam do gabinetu. Napijemy się kawy - wołał. Szarpnął go za rękę, kiedy Fleischmann mu ją podał i zaczął ciągnąć po schodach w górę, jakby prowadził syna do pierwszych w jego życiu zwłok w zakładzie, który ten miał po nim odziedziczyć.
Gabinet był utrzymany w podobnym stylu do tego, co już zobaczył. Tyle, że zamiast kanap były skórzane krzesła z drewnianymi wstawkami wpieprzającymi się w kręgi na plecach. Ze skrzywioną gębą Fleischmann siedział przed Poczwarskim i próbował nadążać za opowiadaniem o świetlanej przyszłości zakładu pogrzebowego, która nie będzie już raczej udziałem Poczwarskiego ze względu na jego kłopoty z sercem i zaawansowany wiek sięgający lat 63. - Zaraz nasza Agatka przyniesie kawę. Napijemy się i potem coś panu opowiem. Na razie tobym opowiedział dokładnie, bo nie miałem okazji, jak to było z krematorium…



Fleischmann pił kawę pożądliwie. Całkiem dobrą. Przy okazji bardzo jej potrzebował. Dopiero przy którymś z rzędu łyków zauważył, że filiżanka, w której znajdował się czarny płyn, nosiła logo Porsche. Tooo logo! Tooo Porsche! „O Kurwa! Hihihihi…” - nie mógł powstrzymać swoich myśli Fleischmann.
Z ulgą przyjął informację, że już koniec historii krematorium. Poczwarski nagle ściągnął swoje emocje z twarzy i rzekł: - To ja teraz pana oprowadzę po zakładzie. Po czym zaczął dziwnie wymachiwać palcem w górę, co Fleischmann zrozumiał dopiero kiedy zajął się wyjmowaniem baterii ze swojego telefonu. Zrobił więc to samo ze swoją prywatną maszynką. Ku zdumieniu Poczwarskiego zaczął zaraz potem wyjmować baterię z telefonu służbowego, by po chwili grzebania w przepastnej torbie wyciągać baterię z telefonu na kartę, który trzymał dla zestrachanych podsłuchiwaniem jego rozmów informatorów. Jak pouczały kontakty służbowe z komendą na Sierakowskiego, nawet wyłączony telefon ma szanse służyć za urządzenie podsłuchowe. Aby się zabezpieczyć należy wciągnąć baterię.
Kiedy skończył czynności zabezpieczające Poczwarski uśmiechnął się i powiedział: - Widzę, że się rozumiemy. Niech pan idzie za mną.

- Tu mamy wejście do tzw. domu przedpogrzebowego, gdzie rodzina żegna się z ciałem przed tym, aż my się nim zajmiemy. Nasi klienci po ciężkich wypadkach omijają tę izbę ze względu na swój wygląd, który nie każda rodzina byłaby w stanie zaakceptować - rozpoczął przemowę Poczwarski. W jej czasie Fleischman jedynie mrukał potakująco lub kiwał w tym samym celu głową.
- Na ścianie jak pan widzi przepiękna kopia złożenia Chrystusa do grobu Rafaela. To po to, by żałobnikom ułatwić wczucie się w sytuację. Czasem zjeżdżają z całej Polski, pokonują setki kilometrów są zmęczeni i zaaferowani więc potrzebują takiego symbolu, by ułatwić sobie odbiór zmarłego. Z tego co wiem Ukleja nie zginął w wypadku tylko został zamordowany zanim jego auto wpadło w domniemany poślizg. Myślę, że i pan to wie. Proszę nie pytać skąd wiem ja. Pragnę panu zwrócić uwagę na muzeum nieżyjącego, niech mu ziemia będzie lekką, Tadeusza Kantora. Tam gdzie ma powstać muzeum mamy do czynienia z dwoma działkami - tu Fleischmann nadstawił mocniej uszu, bo okazało się, że nie on jeden i nie jeden Mamyszak widzą związek. Poczwarski gadał dalej:



- Jedna działka jest w posiadaniu miasta i na niej ma powstać muzeum, druga sąsiednia jak pan wie, lub nie, należy do braci Różewiczów. Bracia marzą od kilku lat, by postawić obok muzeum luksusową galerię handlową. Jakieś pół roku temu firma Uklei dostała od Różewiczów zamówienie warte okrągły milion zł, na sporządzenie analizy ekonomicznej tego przedsięwzięcia. Nie jest dla pana tajemnicą, że rolą Uklei w takich sytuacjach było przepchnięcie przez naszą architekturę pozwolenia na budowę galerii koło muzeum, właśnie na terenie Różewiczów, który pierwotnie był przewidziany przez miasto na park - Poczwarski lekko się spocił, więc przetarł czoło chusteczką. Westchnął i ruszył przez kolejne drzwi.
- Przez chłodnię dla zwłok (jak pan widzi leżą w workach, ale to tylko, co którzy odeszli naturalnie, dla powypadkowiczów mamy zamknięte lodówki) przez chłodnię, gdzie myjemy i przygotowujemy ciała, przechodzimy teraz do sali oczekiwania, w której z głośników płynie uspakajająca muzyka. Staramy się by nie dominowała, ale jednocześnie lekko wyciszała płacze części żałobników. Tutaj mają oni też po raz ostatni szansę, by zdecydować się na wzór trumny. Na ścianach ma pan większość bazowych modeli firm, które sprzedajemy. Tu po prawej najbardziej ekskluzywne i jednocześnie najdroższe jakie mam w ofercie: firmy Ferrari. Powinienem je reklamować hasłem „Ferrari wśród trumien”, ale niestety mam też na magazynie trumny Porsche. Dlatego robię im promocję sprzedając po kosztach ofiarom zbiorowych wypadków, jak tym z autobusu pielgrzymkowego licealistów, którzy spłonęli pod Olkuszem. Rodzinom podobały się Ferrari, więc zrobiłem promocję. Porsche natomiast jest już tylko dla wybranych klientów. Porsche ma limitowane serie, więc sprzedaję je tylko znajomym i naprawdę poważnym osobom. Dalej idziemy do sali, gdzie rodzina żegna się z już przygotowanym ciałem. Na zamówienie z jednodniowym wyprzedzeniem sprowadzam kwartet smyczkowy, aby wprowadzał odpowiedni nastrój sytuacyjny. Zdaje się, że był pan o wczorajszym poranku w odwiedzinach u wiceszefa architektury, który jak się wydaje wiedział wszystko o działalności prof. Uklei i dlatego spadł z dachu. Zdaje pan sobie więc sprawę, że w grę musiała wchodzić o wiele poważniejsza oferta, niż ta od Różewiczów. Dwu ludzi nie ginie z powodu czyichś marzeń o galerii handlowej, szczególnie nie z ręki Różewiczów, których można zaliczyć do, ogólnie to ujmując, ludzi przedsiębiorczych, ale z pewnością nie do morderców. Ciało zmarłego leży więc już w trumnie i rodzina odprowadza go do drzwi, za którymi jest piec kremujący, albo przygląda się jak wkładamy zmarłego do karawanu. Wtedy już rozpoczyna się droga na cmentarz. Chyba, że zmarły chciał być spopielony. W takim przypadku pozwalamy rodzinie pozostać jeszcze w sali ostatniego pożegnania. Pozostawiamy rodzinie swobodę jeśli chodzi o czas, ale staramy się by nie przedłużył się ponad godzinę. Może wtedy dojść do zatoru w innych salach. Jak pan zauważył, w każdej z sal na ścianie wisi odpowiedni do sytuacji obraz. Po ostatnim pożegnaniu trumna jest więc, jak powiedziałem, zabierana przez naszych pracowników do pieca. Rodzina jeśli chce, może przejść do pomieszczenia obok z szybą, skąd może kontrolować jak trumna jest wkładana do pieca. W tle puszczamy marsz żałobny, którego powaga uspokaja nawet najbardziej zdenerwowanych. Nie zdążyliśmy jeszcze zamówić, ale na ścianie przeciwległej do wizjera dla żałobników, ma się znajdować fresk z Chrystusem wiszącym na krzyżu. Nasi klienci doceniają takie rzeczy. Prezydent Maciej Jackiewicz również musiał docenić wizytę Janusza Gruschki. Tego pan pewno nie wie, ale Gruschka odwiedzil prezydenta jakieś dwa miesiące temu - znów skoczył do właściwego tematu Poczwarski. Nie Fleischmann nie wiedział, że Jackowski spotkał się z Gruschką. Niby po co Gruschka - jeden z największych berlińskich marchandów, którego nazwisko lepiej jest znane w Londynie w Krakowie - miał się spotykać z Jackowskim, który przez całą swoja prezydenturę zajmował się raczej otwieraniem cepeliowych imprez niż wizytami w muzeach.
- Nie wiem dokładnie po co Gruschka chciał się spotkać - odpowiadał Fleischmannowi na jego nieme pytanie Poczwarski. - Wiem jednak, że muzeum Kantora po uruchomieniu miało szansę wzbogacić się o kilkadziesiąt dzieł sztuki ze zbiorów Gruschki. O ile nie mylą mnie moje głębokie uszy, w zamian Gruschka chciał by na terenie Różewiczów powstał park jego imienia. Taka breweria starszego pana. Bo on to już chyba dobiega osiemdziesiątki - ciągnął Poczwarski.
- Ma 78 lat - zauważył niezwykle już zainteresowany Fleischmann.
- No jakoś tak - kontynuował jego przewodnik. - W każdym razie propozycja Gruschki stała w sprzeczności z interesem Różewiczów. Tyle, że to nie byłoby problemem. Różewicze jak pan wie sami chętnie dołożyliby się do muzeum, gdyby usłyszeli, że Kraków ma szanse na część zbiorów Gruschki, a oni jako współfundatorzy na ogrzewanie się w blasku Gruschki. Pytanie więc dlaczego przykrych wypadków doznali mój przyjaciel Ukleja i jego wiceszef architektury. Myślę, że na koniec pokażę jeszcze panu mój ostatni nabytek, z którego jestem niesamowicie dumny. Najnowszy karawan ze specjalnym biegiem pieszym. Nasi kierowcy mieli do tej pory problem z utrzymywaniem odpowiedniej prędkości, kiedy jechali przed pochodem żałobników na cmentarz. Albo siadały sprzęgła w autach i musiałem w nie inwestować tysiące złotych, albo nogi kierowców szlag trafiał. Najnowszy mercedes ma specjalny bieg pieszy, można nieomal powiedzieć, że bieg rolniczy jak w ciągniku. Maksymalna prędkość 3,5 km/h. W sam raz dopasowana prędkość do żałobników idących za trumną. Ja już sobie wybieram trumnę, bo jeśli pan będzie w stanie zrozumieć, że Ukleja i Wandachowicz zostali moimi klientami nie z powodu interesu Różewiczów to również pojmie pan, że nie ma z tym nic wspólnego Gruschka. Moja trumna będzie prosta, brzozowa, bez lakieru, żeby się ładnie paliła, a filtry pieca do spopielania się nie zapychały. Swoją drogą dobrze, że pana oprowadziłem - kończył przemowę Poczwarski, poprawiając sobie spodnie i pasek. - Sprawdziłem przynajmniej czy sprzątają mi tu moi ludzie jak należy. Myślę, że możemy włączyć telefony.



Fleischmann nie był już w stanie znowu wsiadać w tramwaj. Czaszka mu pękała z nadmiaru informacji. Zamówił taksówkę. Kiedy trzeszczący ze wszystkich stron mercedes beczka wiózł, go na Rynek zadzwoniła komórka. - Halo! Redaktorze! Gdzie ty kurwa byłeś, że nie można się było do ciebie dodzwonić. Gadaj po co się spotykałeś z Poczwarskim. Już ci przynajmniej nie muszę ściemniać skąd wiem. Halo! - wołał do słuchawki Mamyszak.
- Nie mogę teraz rozmawiać. Przepraszam cię, ale mam ważne spotkanie. Zadzwonię później - z głupa odparł Fleischmann, bo nie wiedział co powiedzieć. Taksówkarza zdziwionych brwi nie zauważył. Ważniejsze było, że musiał się zastanowić co sprzedać Mamyszkowi, a co zachować dla siebie.

2009/07/09

Duaihne Welsch hkoffe

Nie mogę się powstrzymać... :)



...a piętnasty odcinek wlanie w korekcie jest, więc już na dniach będzie. No.

2009/06/08

odc. 14sty, czyli szczęśliwy, a przynajmniej tak się będzie wydawało Fleischmannowi wieczorem. I nocą też, choć przyjdzie kostucha...

Przez świszczenie w uszach i bąble powietrzne między oczami przedzierał się dzwonek telefonu. Najbardziej wkurzający był jednak nieodłączny wibrator, który telepał stolikiem stojącym przy łóżku. Fleischman z zaropiałymi oczami przewrócił się na bok i sięgnął po telefon, mimo wszystko dość świadomy świata. Na drgającym nieznośnie telefonie stało, że jest 11:07.
- Kharllloooo...? - zapytał nie przetartym jeszcze gardłem i od razu zakrztusił się flegmą tytoniową.
- Fleischmann. Mam nadzieję, że wiesz o kolejnym trupie - pytał redaktor Roch Koza.
- Whiemhrrr... Khmk, khmk. Byłem na miejscu. Wiem prawie wszystko. Dokręcę ok. 14stej i mamy materiał. Jureckiego ściągnąłem, także zdjęcia też mamy, lepsze niż do Uklei. Daj mi godzinkę na zebranie się. Kładłem się o siódmej - całkiem przytomnie jak na wczorajsze przeżycia i krótki sen spowiadał się Fleischmann.
- No dobra, dobra. Chciałem wiedzieć czy wiesz co trzeba. Bądź na drugą co? - dodał jeszcze Koza i się rozłączył.



Fleischmann usiadł na łóżku. Krew odpłynęła nagle z głowy, więc zrobiło mu się lekko słabo i niedobrze. Mimo to czuł, że czuje się nieźle. Dopiero po chwili myślenia przerywanego świszczeniem w uszach skonstatował, że wciąż jest pełen alkoholu. I choć treźwy, to jednak fizycznie pijany. Przeraził się tym, co będzie po południu. I przypomniał sobie dlaczego wciąż jest pijany. Mamyszak częstował go przecież wczoraj jakąś bejcą, żeby się nie pożygał patrząc na wicedyra architektury nabitego na rurkę z kranem z podpiętym wężem.
Potruptał do kuchni zrobić sobie kawę. Jednak rozpuszczalną. Na przygotowywanie kafetiery nie miał siły. Kiedy dłubał przy czajniku próbując rozgryźć, w którą stronę należy popchnąć guzik, aby zagotować wodę przypominał sobie szczegóły wczorajszego, czyli dzisiejszego poranka z Mamyszakiem.
Polonez z wdziękiem czołgu jechał przez miasto niemal 20 minut. Pech chciał, że dyrektor, który miał niby pośliznąć się na dachu, mieszkał na Bieżanowie. Podróż więc trwała, a Fleischmann miał czas rozmyślać.
- O kurwa! - zakrzyknął w głowie stojąc nad czajnikiem. - Całowałem Augustynę.
Szybko ścągnął brwi licząc, że myśli powrócą na stary tor.



W piwnicy pamięci usłyszał radośnie-wkurwiony głos Mamyszaka sprzed siedmiu godzin. - Kurwa redaktorze. Szczerze mówiąc to jestem wpieniony, bo liczyłem, że coś przyniesiesz z tego spotkania z wicegłównym architektem. Będziemy se teraz musieli inaczej radzić. Spróbujesz pogadać z jakąś znajomą biurwą coby mogła mieć zielone pojęcie o sprawie? Jak ja tam zjadę, to się posrają i nic nie puszczą z gęby - tokował przyjaźnie podinspektor.
- Pogadam, pogadam... - mówił Fleischmann pod nosem. Po czym wrzasnął. - A skąd ty kurwa wiesz, że ja się z nim miałem spotkać. Ja pierdolę. Podsłuchujesz mój telefon? - kończył z niedowierzaniem. Nie wiedział, czy bardziej nie mógł uwierzyć w to, że Mamyszak mu nie ufał, czy w to, że jest tak naiwny, że liczył, że Mamyszak mu ufa.
- A co cię to interesuje. Jakoś sobie w życiu trzeba radzić - odparł Mamyszak, czegoś speszony. Normalnie, by się przecież chełpił, tym co zrobił. Nic innego tylko, sierżant kierowca musiał być nie ze swoich i Mamyszak czuł, że przegiął z treściami ustnymi. Milczał więc, aż dotarli na Bieżanów. Kiedy wysiadali Mamyszak, podał piersiówkę Fleischmannowi i powiedział: - Pociągnij zdrowo i odśwież poziom promili. Ponoć jest nieładnie.
Fleischmann zachwycony dobrocią podinspektora potraktował, to jako formę przeprosin za podsłuch. I pociągnął. Coś co smakowało jak „Slanskij Briag”.
Mamyszak wiedział, co mówił. Kiedy prowadził zawianego do potęgi Fleischmanna policjanci opiekujący się znaleziskiem patrzyli na nich z lekkim przerażeniem. A przecież widzieli już trochę podobnych rzeczy.
Wicedyr leżał twarzą do ziemi. Chwała bogu. Z pleców wystawała mu metrowej długości rurka zakończona kranikiem. Od niego odchodził wąż, który wracał do pleców dyrektora.
- Zero świadków. Żona, gdzieś wyjechała - relacjonował Mamyszakowi jakiś sierżant. - Nie wygląda na to, żeby się z kimś bił, a na dachu ponad tym miejscem jest kilka zerwanych dachówek. Jakby łaził po dachu i jak spadał, to je wyszarpał - kontynuował.
- Nie pierdol. Taki koleś nie chodzi po dachu - zrugał sierżanta Mamyszak. Ale pod nosem, bo wiedział, że na pierwszy rzut oka jego rozumowanie ma sens. - Zróbcie sprawdzian, czy ktoś z nim mógł włazić na ten dach - zalecił.
Dalej już było prosto. Sąsiedzi widzieli jak dyrektor zajechał do domu ok. ósmej. Światło zgasło ok. 22giej. I tyle. - No jak się nabił, to raczej światła nie wyłączył - podrapał się za uchem podinspektor. - Kurwa! - krzyknął, bo nadepnął na wąż, a dyrektor się wzdrygnął.
Fleischmann oglądał jak robią zdjęcia. Jak zabierają pacjenta na badania. Jak Mamyszak się szamotał z technikami, którzy leniwie brali się do sprawdzania śladów na schodach na poddasze i na dach.



Potem obserwował jak ze starego Punto wysiada Jurecki, po którego dzwonił jeszcze z radiowozu w drodze na Bieżanów. - Czołem redaktorze Fleischman. Dziś będzie bardziej autentycznie co? Wczoraj mieliśmy mniej szczęścia - powitał go tradycyjnie z mrugnięciem oka. - Będzie dobrze, rozchmurz się. Tym bardziej, że widzę, że nocy się nie marnowało. He he he he… - ciagnął równie tradycyjnie.
„Ciekawe, kurwa co powiesz, jak zobaczysz swojego autentycznego trupa” - Fleischmann mściwie popatrzył w stronę Jureckiego, choć lubił typa. Denerwowała go jednak czasem nadmierna wesołość, podziwiał za to opanowanie i spokój, którymi Jurecki dysponował niezależnie od sytuacji. Nawet kiedy świat redakcyjny się walił, nie miał kto robić zdjęć, dedlajn był za kwadrans i wszystko wskazywało na to, że po raz kolejny krakowski oddział spóźni się ze zsyłaniem gazety do druku, Jureckiemu uśmiech nie schodził z twarzy. Co pozytywnie odbijalo się na reszcie, która też jakoś łatwiej przechodziła wtedy stres.
Tym razem Jurecki również zachował spokój. Kiedy tylko zobaczył nabitego dyrektora Wandachowicza zamilkł i spoważniał, ale bez wybrzydzania zabrał się strzelanie portretów en face. - Skubany - mruknął do siebie Szymon.

Kiedy o szóstej trzydzieści wracali z Mamyszakiem do miasta nie wiedzieli jeszcze nic. Poza tym, że jest mnóstwo śladów, o których nie wiadomo, czy się do czegokolwiek przydadzą. Obydwaj byli oczywiście święcie przekonani, że Wandachowicz padł ofiara takiego samego rodzaju wypadku, jak dzień wcześniej Ukleja; dramatycznie szybka i zabójcza choroba nazywała się za duża wiedza, albo nieposłuszeństwo. Tylko wciąż nie wiedzieli wobec kogo?
Mamyszak na pożegnanie wziął go na bok. - Słuchaj. W aucie na podłodze leżała teczka, ale bez sygnatur. W środku zero papierów. Schowek otwarty. A w domu sterta innych papierów w oznaczonych sygnaturami architektury teczkach. On się miał z tobą spotkać. Może coś ci chciał pokazać. Wiesz to tylko ty i ja na razie. Jak potrafisz do wieczora coś posklejać z tego, to pisz. Masz błogosławieństwo - po czym klepnął poufale Fleischmanna w plecy i wsiadł do poloneza. Choć tego nie znosił, tym razem się nie wzdrygnął. Mamyszak był zbyt poważny, więc wiedział, że nie robi sobie jaj klepiąc go w plecy.



Siorbiąc kawę z mlekiem powoli wracał do życia, które wciąż wydawało się być za wielką szklaną ścianą. Składał do głowy fakty, które nadawały się do opisania w gazecie i oczekiwał, że przyjdzie mu nagle do głowy jakiś świetny pomysł. Z kim, by tu jeszcze porozmawiać? Wbrew oczekiwaniom Mamyszaka nie znal zbyt wielu osób w architekturze, które byłyby skłonne otworzyć usta po takich wydarzeniach jak w ostatnich 30stu godzinach.
Kiedy wychodził z mieszkania zerknął jeszcze w lustro w łazience. Piekielnie blada z niewyspania i przepicia twarz przypomniała mu, że możnaby umyć jeszcze raz zęby. Po pierwszym myciu sprzed pól godziny nie pozostawało nawet wspomnienie. W ustach panował niepodzielnie kapeć papierosowo-alkoholowy.
Niestety szorowanie szczęki jeszcze raz przypomniało Flesichmannowi wydarzenie wczorajszej nocy. - Do kurwy nędzy. Jestem nieźle pojebany. Przecież widzę ją codziennie w pracy. Np. dziś zaraz zobaczę. Dżizas co ja teraz zrobię - gadał do siebie na glos wyrzucając napowietrzone kulki spienionej pasty do zębów. - Dobrze, że siedzi po drugiej stronie redakcji. Kurwa! Muszę coś wymyślić, żeby dziś tam za wiele nie siedzieć. Nawet nie wiem jak się do niej teraz odezwać. Może będzie chciała gadać, to co ja jej powiem. Że byłem nietrzeźwy. To się obrazi. Że to była pomyłka. To się jeszcze bardziej obrazi. Tym bardziej, że nie była pomyłka. Udawać, że nic się nie stało się też nie da - kończył płukając usta.
I ostatecznie postanowił, kiedy szedł do redakcji chodnikiem Karmelickiej, że będzie się zachowywał jakby nic się nie wydarzyło. Nic lepszego mu nie przyszło do głowy. - A tak, to co najwyżej przetestuje się ją, czy będzie chętna, żeby komuś o tym w redakcji wygadać. O kurwa! Co będzie jak ona komuś to powie. Kurwa co za wstyd - gdzieś na wysokości Batorego, obudziła się jego prywatność. Gdyby potrafił palić na chodząco wyciągnąłby papierosa i zapalił. Ale nie lubił i nie umiał. Palenie na chodząco go znacząco wnerwiało. Papieros się marnowal, bo on nie mógl oddychać przez nos z powodu wiecznego kataru, więc pociągał go z częstotliwością istotnie za małą, by wykorzystać cały tytoń w papierosie. Poza tym dym nie smakował wtedy tak dobrze, bo płuca idącego zbyt dobrze się przewietrzały. Poza tym nie mógł skutrecznie oddychać co kończyło się mini napadem paniki, jak u każdego klaustrofobika. Skończyło się więc na tym, że kupił po drodze paczkę fajek. Przypomniał sobie bowiem przy okazji, że nie ma już ani jednej po wczorajszej nocy i eskapadzie na Bieżanów.



W redakcji nadzwyczaj szybko przemieścił się od drzwi do swojego biurka, aby nie zauważyła go Augustyna, której i tak - jak zauważył szybkim zerknięciem przez ścianę z szyby - nie było przy należnym jej biurku. To dodatkowo go zdenerwowało, bo uznał, że na pewno zaraz wyjdzie z kimś z kuchni i przywita go w jakiś uwłaczająco wylewny sposób, który wszystkim dookoła wyjaśni co zaszło między nimi minionego poranka.
Przyspieszył więc kroku i dopadł krzesła przy swoim biurku z naprawdę głośnym westchnieniem. Zdążył zaledwie wcisnąć guzik włączający komputer, kiedy pożałował westchnienia, bo nad ścianką boksu pojawiła się irytująca głowa Rocha Kozy.
Roch był fajnym chłopakiem, ale Fleischmann nie miał teraz ochoty wysłuchiwać jego zgryźliwych żartów i bezlitosnych złośliwości. Tym bardziej, że „!kurwa! przecież oni w redakcji mogą już wszystko wiedzieć. Ona tu była już ze dwie, trzy godziny temu i wszystko mogła naopowiadać.” Na dokładkę jego ciało było drętwe jak nie jego. Dotknięcie klawiatury, kiedy wpisywał hasło logujące go do komputera, wskazywało jednoznacznie, że szklana ściana wciąż oddzielała go od świata; bodźce dochodziły z sekundowym opóźnieniem. A szumienie w głowie nie ustawało. Na szczęście, kolejny dzień po nadmiarze wódki dowodził, że Fleischmann nie miewa kaców. Był tylko kurewsko zmęczony; choć wlaśnie rozpoczął się jego dzień pracy. I było w pół do pierwszej.
- No co tam Fleischmann. Widzę, że kontakty z komandante Mamyszakiem wychodzą ci na zdrowie. O tej porze przyjść nawianym do pracy to osiągnięcie, jakiego tu nie było z pięć lat co najmniej. Żeby choć z tego jakieś korzyści dziennikarskie były. A tak, to tylko wątroba siada, dziewczyny opuszczają i nie ma kto prać zadymionych koszul - przywitał go Koza z przypisanym sobie wdziękiem. - Wpiszże szybko do rozpiski, co mi napiszesz o tym Wandachowiczu. I tak za długo spałeś. Żebym wiedział na czym stoję z robieniem gazety - dokończył równie uśmiechnięty.
- Rochu, wszystkie Roszki to fajne chłopy, ale ciebie dziś nienawidzę. Nie wiem co ci napiszę. Na razie wiemy, że nie żyje z powodu czyjejś pomocy - zablefował, bo wcale nie był pewien jeszcze czy może to napisać, ale chciał mieć na jakiś czas spokój od Kozy. Ugryzł się w język, bo taki pośpiech to był błąd, ale było za późno. - Czy coś mi się jeszcze uda uzbierać, to ci powiem za dwie, trzy godziny. Wybacz, ale oglądałem dziś nadzwyczaj przyjemne rzeczy o poranku - Szymon uznał, że się odgryzł. Choć trochę.
- Wiem. Taka buzia każdego nastraja przyjemnie do życia - uśmiechnął się znowu Roch, co przyprawiło Fleischmanna o kompletną palpitację serca. „Czyżby ona rzeczywiście już wszystkim napaplała?” Ale zaraz uspokoiło go dokończenie myśli Rocha już znad jego nieodległego biurka. - Widziałem foty. Spoko. Wiem, że nie było milo - całkiem poważnie komentował Roch. „Jezu, jak dobrze, że widział zdjęcia” - zdrętwiał Szymon.



Komputer uruchamiał się tradycyjnie w tempie wielkiego pieca hutniczego. Fleischmann wstal więc i rozpoczął uważne skradanie się do kuchni, żeby w automacie zrobić sobie kawę. Zaleskiego jeszcze nie było. Zdążył to zauważyć, kiedy po drodze brał swoją gazetę z półki na pocztę. Nie miał więc z kim pozżędzić na pogodę i nieznośność porannego wstawania. Odnotował również, że wciąż nie było Augustyny. „To dobrze, dobrze. Mniej czasu będę musiał udawać, że nic się nie stało” - wywrócil sam do siebie oczyma.
Kawowy automat rzęził mieląc kawę, po czym powolnie zaczął ciurkać czarną cieczą. Po raz drugi tego dnia zadzwonił telefon. Z napisu na ekranie wynikało, że dzwoni „żywa kpina”. „Kurwa, kurwa, kurwa! Kaśka. Kurwa! Co ja jej powiem, a propos Augustyny?” - pytał siebie samego Fleischmann. Po czym zaraz trzasnął zdenerwowany kręgami szyjnymi, by postawić się na nogi i z westchnieniem ulgi stwierdził: - „A niby skąd ona ma coś na ten temat wiedzieć. Jezus. Jestem niezłym idiotą.”
- Halo - odezwał się, nieświadomie okazując zadowolenie.
- A ty co taki zadowolony? Poznałeś kogoś, kto cię wczoraj poderwał i poprawiłeś sobie w ten sposób humor? - zapytała z mostu Kaśka.
„Ja pierdolę. Może ona jednak coś wie? Z kim ona mogła gadać?” - zaczął gorączkować się Szymon. - No mam po prostu kolejnego trupa i zaczyna się robić z tego interesujący temat. Poza tym miałem okazję pospać dziś do południa - uznał, że to wystarczy za wyjaśnienie.
- No słyszę właśnie, że jesteś pełen werwy z płucami po 30stu papierosach. Słuchaj. Przepraszam cię za wczorajszy wieczór. Wpadnę dziś do ciebie z jakimś jedzeniem i zrobimy jakąś kolację co? Będę ok. siódmej. Mam jednak klucze do ciebie, nie zapomniałam ich u rodziców w domu, więc możesz się spóźnić - mówiła szybko. - Tylko nie przegnij. Na ósmą masz być - dodała, żeby nie było zbyt łatwo.
- No dobrze. To jest dobry pomysł. Zdążę może nawet na dziewiętnastą, bo nie dam rady już dziś wiele zrobić. Tak serio to spałem tylko cztery godziny, więc i tak nie wytrzymam dłużej w pracy - potwierdził z ulgą, bo już wiedział, że jego panika była całkowicie nieuzasadniona. Nie mógł się jednak pozbyć poczucia niepokoju, które ogarniało go za każdym razem gdy zerkał na biurko Augustyny, by sprawdzić czy dotarła. Zawsze też kiedy niepokój dopadał go, gdy w głowie pojawiałą się Kaśka.



Reszta dnia w pracy upłynęła bez emocji. Odbył trzy kilkunastominutowe rozmowy z Mamyszakiem, po których ustalili, że napisze, że policja jest zdecydowanie pewna, że Wandachowicz o ile nie został zamordowany, to spadl z dachu po bójce (choć Mamyszak nie ukrywał, że badania ciała będzie miał najwcześniej następnego dnia), że policja wiąże jego śmierć z Ukleją, i że jest już na tropie prowadzącym do sprawców, lecz ze względu na dobro śledztwa nie może podać szczegółów (co również było całkowitą blagą; Mamyszak próbował robić dobre wrażenie przed swoimi przełożonymi i postraszyć morderców, licząc, że jeśli są amatorami zrobią jakiś błąd). Jedyną zaletą tego porozumienia był fakt, że napisze o tych bzdurach jako jedyny w mieście.
W trakcie i w przerwach wszystkich rozmów, Augustyny wciąż nie było w redakcji.
O szesnastej opowiedział wszystko na zebraniu redakcyjnym, po czym pół godziny później, zabrał się za pisanie. Wcześniej redakcja przemaglowała go na wszystkie możliwe strony pod kątem spekulacji na temat tego dlaczego obydwaj panowie zginęli. Fleischmann nie zająknął się ani słowem, że chodzi o działki pod muzeum. Było na to za wcześnie, a redaktorzy zmusiliby go do tego, by coś na temat napisał.
Augustyny wciąż nie było w redakcji.



Później nastąpiło niemal trzy godziny uporczywego stukania w klawiaturę komputera. Fleischmann jak zwykle nie miał pomysłu na tekst, tym bardziej, że brakowało mu konkretnego materiału; tempo pisania było wolniejsze niż przesyłanie jego tekstu za pomocą telegrafu. W czasie piętnastu przerw na papierosa próbował wymyślić bezskutecznie z kim trzeba porozmawiać, aby czegoś się dowiedzieć. Jednocześnie próbował się wydobyć z ogarniającej go senności, która opuściła go dopiero po osiemnastej.
W czasie czternastej przerwy zaczepił go Stanlej. - No Fleischmann, może byśmy kawę jakąś wypili. Widzę, że nieszczególnie wyglądacie - skrzywił się zapraszająco.
- Nie mogę już dziś. Wypiłem z pięć kaw - bronił się Fleischmann, choć wiedział, że chodzi jedynie o dotrzymanie towarzystwa przy automacie.
- Dobra, dobra. Weźże napisz ten tekst jakoś sensownie. I słuchaj, Jak chcesz to daj sobie spokój z pisaniem na kilka dni, tylko weź się porządnie za tę sprawę Uklei i Wandachowicza. Mam nadzieję, że już wiesz gdzie piszczy w trawsku - zachęcił go Stanlej.
- Coś tam wiem. Gorzej z potwierdzeniem - westchnął Fleischmann.
- Jasne - pokiwał głową Zaleski. - Wyglądasz jak wiesz kto, po imprezie - dodał na zachętę.
- Wiem - usmiechnął się na wydechu z fuknięciem Szymon, bo obydwaj wiedzieli, że mówią sąsiedzie Stanleja z boksu, który przepicie pokrywał zakrapianiem oczu tłumacząc, że jest alergikiem.



Augustyny wciąż nie było. Fleischmann po skończeniu tekstu postanowił wpisać się w rozpiskę na następny dzień. Chciał się wyspać i było oczywiste, że nie będzie go na zebraniu. Kiedy ją otworzył okazało się, że Augustyna przez cały dzień była poza Krakowem i zbierała materiał do reportażu. Wkurwiony na siebie Fleischmann walnął ręką w biurko. „Kurwa! Gdybym tu zerknął nie miałbym problemów z sercem i żołądkiem. Dżizas. Wyrok następnego dnia” - klął.

Otwieranie drzwi nie trwało zbyt długo. Oprócz szumu wentylatora, słyszał też skwierczenie na patelni. Zrzucił torbę, zdjął windstoppera, zzuł obuwie i wszedł do kuchni. Od razu przełknął ślinę. Kaśka stała przy piecyku gazowym ubrana we wrzosową bluzkę ze sporym dekoltem powiększonym o dwa rozpięte guziki, najwidoczniej ze względu na temperaturę w jego kuchni wielkości sporej szafy. To nie było wszystko. Nadzwyczaj zdezorientowany przyglądał się jej nogom, które były ubrane jedynie w czarne siateczkowe rajstopy, spod których z kolei wyzierały jakieś bliżej mu jeszcze nieznane majtki z gładkiego materiału nadzywczaj obficie obnażające jej pośladki.
- Nie gap się mi w tylek, tylko pomóż - pogoniła go znad piecyka. - Opróżnij zlew i podaj sitko na makaron - zakończyła komendę, dodając wyjaśnienie: - Oblałam sobie spódnicę winem. Leży w wannie, więc ręce myj w kuchni.
- Jasne - mruknął zdezorientowany. Wciąż miał w głowie niewyjaśnioną sytuację z Augustyną i poczucie winy. Teraz wiedział, że to nie był niepokój, który go dręczył cały dzień.



Talerze i naczynia po polędwicy w sosie pieprzowym wylądowały w zlewie, a Fleischmann z Kaśką na łóżku z kieliszkami wina z drugiej już flaszki. Ona wciąż w rajstopach i rozpiętej wrzosowej bluzce, niebezpiecznie wzdętej, opowiadała mu o starciu z tłumaczem, który nie potrafił dotrzymać żadnego wyznaczonego mu terminu. On już zapomniał o winie i poczuciu winy, bo jedyne na czym mógł się teraz skupić podskakiwało przed nim podniecone treścią przemówienia. Bluzka nie chroniła już piersi, które w pól leżącej pozycji właścicielki nader śmiało wychylały się z biustonosza i próbowały go sobą zainteresować. Blada skóra przezierająca zza siatkowych rajstop i fragmenty „tyłka” również coraz bardziej się niepokoiły. Wreszcie nie wytrzymała właścicielka i złapala go za włosy mieszając w nich jak w kaszy. On zmęczony wczorajszą nocą i porankiem oraz niemałą ilością właśnie wypitego wina pochylił się w stronę rozpiętych guzików, jednocześnie odstawiając kieliszek na stolik. Mimo całego rozgorączkowania był strasznie odrętwiały ze zmęczenia. Jego wargi potrafiły się jednak zdobyć na odrobinę finezji i rozpięły kolejne dwa guziki bluzki, po czym zabrały się za odrysowywanie naściennych malunków, z jakiejś francuskiej jaskini, na wychylających się z biustonosza fragmentach ciała. Robilo się cokolwiek duszno, więc Kaśka musiała za niego rozpiąć haftki. Po kilku ładnych latach znajomości z kobietami haftki wciąż pozostawały dla niego węzłem gordyjskim, który chętnie by rozciął gdyby nie obawiał się szalu wściekłości właścicielek biustonoszy.
W tym momencie rozterkotał się telefon. Przez sekundę chciał go nie odbierać, ale musiał przynajmniej wyłączyć dźwięk, który nie był zbyt przyjazny. Jedno zerknięcie na ekran i nacisnął jednak ziomy guzik. Dzwonił Ryszard Poczwarski, przedsiębiorca pogrzebowy, a jednocześnie dobry przyjaciel Uklei.
- Halo, słucham - rozpoczął patrząc na zniesmaczoną twarz Kaśki siedzącej na łóżku i zastanawiającej się, czy nie zapinać haftek z powrotem, by w mokrej spódnicy pójść sobie do domu.
- Dobry wieczór panu, mam nadzieję, że nie przeszkadzam - chrząknął grzecznie Poczwarski. - Chciałbym pana wreszcie zaprosić do siebie na jutro. Mam coś do pokazania, jak pan wie. Proszę być u mnie jutro - po raz kolejny zapraszał Poczwarski, na którego Fleischmann nie mógł znaleźć czasu od trzech tygodni.
- Ech wie pan, nie wiem czy będę mógł. Jednak te wypadki z dwu ostatnich dni są dośc ważne - próbował znowu wymigać się Fleischmann, tracąc cierpliwość, bo jakimś cudem Kaśka wciąż nie wychodziła.
- Mam coś ważnego do pokazania panu w zakładzie. Proszę być jutro - nie ustawał Poczwarski.
- No dobrze, to umówmy się, że będę o 13stej. Dobranoc - kończył Fleischmann i rzucił słuchawką, zapominając, że to komórka, która rzeczywiście rozpadła się na podłodze, przy okazji skutecznie się wyłączając.
Rozmowa nie mogła jednak trwać dłużej, bo bez haftek, które jednak zostały rozpięte zaczął się chaos.



Półokrągłe obiekty rozgorączkowania jak rtęć w próbówce biegały raz prawo, raz w lewo. Obserwował dobrze znane podwójne zmarszczki pod każdą z nich. Usta ledwo nadążały próbując trafić w najcieplejsze szczytowe fragmenty tych niezidentyfikowanych obiektów wzrostu ciśnienia, na które kiedyś dal się poderwać. Kryniczanka już dawno waliła mu w oczy, więc stracił cierpliwość i zaczął zdzierać siatkowe pokrycie dolnej części ciała. Wciąż nie podnosząc głowy jeździł nosem po skórze ”żywej kpiny” w poszukiwaniu zapachów, co chwila wpadając w bardziej wklęsły niż zwykle w przypadku damskim, środek brzucha. Najpierw jednak musiał odsłonić dodatki. Zupełnie przypadkiem osłona dodatków pękła na szwie, ale teraz już nikt się tym nie przejmował. Wcześniej nim do dodatków, dostał się jednak do znanego świetnie pieprzyka w pachwinie, który za każdym razem oglądał jak najrzadszy na świecie egzemplarz znaczka brytyjskiej poczty. Dalej była już tylko brytyjska królowa, bo polskiej dziś nie było, a określenie jej madonną jasnogórską zepsułoby sytuację bardziej niż telefon od Poczwarskiego. Królowa byla ubrana w całe mnóstwo brązowych skrawków norek, które niestety nie były zbyt delikatne. Ale w tej sytuacji działały jak najbardziej zachęcająco. Dalej było już gorąco. Po kilku sekundach, dalej było też i słono i mokro. Dalej było już pornograficznie i białkowo. Dalej spadl z krzesła pusty na szczęście kieliszek z Ikea, który jakimś cudem się nie zbił. Dalej żywa kpina wierzgnęła głośno (zarówno ze względu na stęk łóżka jak i na jęk żywej kpiny) spadając z podpierającej ją poduszki. Jednocześnie tętno krwi Fleischmanna zaczęło nadawać rytm wszystkiemu co się działo. Cały już zdrętwiał i nie potrafił się powstrzymać od dalej, bo najpierw jej dłonie wzięły i jego, a potem zęby zaczęły oznaczać to co chciała cala reszta. Nie mógł się wstrzymywać, bo skończyłoby się żenująco; no może nie żenująco, ale nie tak jakby chciał. Wpięty jak w gniazdko pod napięciem 380 volt jeszcze bardziej stracił kontrolę nad tętnem. Głowa zaczęła mu podrygiwać jak wańka-wstańka, ostatecznie waląc najpierw w ścianę, a potem w krawędź łóżka. Potem już nie bardzo pamiętał. Nie wiedział, że głowa bardzo bolała. To był koniec zapasów energii na ten dzień.

2009/05/14

odc. 13sty - czyli pechowy, choć Fleischmann niekoniecznie następnego dnia będzie tak uważał

Zwalił się już dość ciężko na krzesło koło Flammenbuchera i Augustyny. Sześć wiśniówek zrobiło swoje. Siódma na stole nie zepsuła mu jednak humoru i pociągnął od razu jedną czwartą pojemności dla rezonu. Bez tego nie wytrzymałby ani minuty więcej. Robiło się bardzo duszno.



Wyszli z Marią Augustyną. Czy też Augustyna wyszła, a on za nią podreptał uprzejmie podając, pomagając, otwierając, zamykając. Ona złapała go parunastu sekundach pod ramię. Fleischmann przez następne kilka minut próbował więc złapać rytm kroku Augustyny, by nie robić jej przykrości. Milczał przy tym jak nagrobek rabina.
- Dokąd my właściwie idziemy - zapytała.
"No kurwa, musiała zapytać" - pomyślał.
- No, oboje mieszkamy w jednym kierunku, nie? - odparł rezolutnie.
- Aha? - westchnęła. Co było jasne dla obydwu stron, nie takiej odpowiedzi oczekiwała.

Zdążyli zrobić zaledwie kilkaset metrów. Weszli na Planty. Fleischmann nie wytrzymał.
- Muszę na kilka sekund się oddalić - tlumaczył się oddalając. Presja była zbyt wielka, by liczyć się z konsekwencjami. Po niedługim poszukiwaniu miejsca, skrycie umieścił owoc pracy swoich nerek pomiędzy korzeniami drzewa osłoniętymi krzakami. Na twarzy pojawił się wzmożony uśmiech debila, który został mu na twarzy, kiedy ponownie dawał się wziąć pod rękę przez Augustynę. Ta tym razem nie wytrzymała i prychnęła śmiechem. - Zastanawiałam się właśnie ile jeszcze będziesz tak wzdychał tęsknie, za toaletą - zakończyła prychanie. On się nie odezwał. Tylko miarowo potykał o występy w chodniku, kiedy zmierzali.



Kiwał się przed Augustyną wykorzystując prawą rękę jako oparcie (ta był a kolei wsparta na ścianie bramy). Wiedział niestety doskonale, że nie ma czasu na papierosa, w czasie którego mógłby się zastanawiać co zrobić; decyzję o tym czy pocałować musiał podjąć natychmiast.
Augustyna z radosnym acz również odrobinę nietrzeźwym uśmiechem grzebała bowiem w swojej torebce; w domniemaniu poszukując kluczy do bramy. Jej nadmiernie długie grzebanie przekonało Fleischmanna, że ta jedynie zła decyzja jaką mógł podjąć jest właściwym ruchem.
Wykorzystując wahanie swojej postawy cielesnej zaczął zbliżać więc twarz swoją w pobliże ucha Augustyny, zakładając że taki ruch w ewentualnym razie przypadku nieprzyjaznego odbioru, będzie mógł wytłumaczyć nieporadną próbą przesadnie wylewnego pożegnania.
Wtedy jednak mózgownica podsunęła mu jeszcze jedną wątpliwość - nad wyraz istotną w tym wypadku, jak mu się wydawało. - Jestem pijany - pomyślał. - Bardzo pijany. Jezu! Będę nieruchawy, bełkotliwy i powolny. Eeee... Może jednak nie dziś. Jeśli udało się raz… Może jeszcze się…
Było jednak za późno. Niekontrolowane wahnięcia spowodowały, że jego nos dostał się jednak w pobliże ucha Augustyny. Opory przed jedyną złą decyzją przełamał zapach, który poczuł: gruszki zmieszanej z brandy i majonezem.
- Boże, którego nie ma. Ona już teraz pachnie majonezem - westchnął w głowie swej.
Nabrał powietrza przez wciąż dymiące od 30-stego już dziś papierosa nozdrza i postanowił pochylić się kontrolowanie-przypadkiem ponownie.
Tym razem trafił (dopiero po dłuższej chwili złapał się na tym, że ktoś mu pomógł) w coś miękkiego, ciepłego, mokrego i ruchliwego. Zabolał go żołądek męczony przez całodzienny brak pożywienia, a plecy przypomniały mu, że chciałby się położyć.
Położyć się nie mógł, więc drugą ręką oparł się na ścianie bramy. To był już piąty punkt podparcia, bo nie licząc nóg i prawej ręki, od dłuższej chwili opierał się też ustami, które wcale nie opierały się w przełamywaniu oporu, wcale się nie opierających ust Augustyny.
Nagle okazało się, że klucze już dawno zostały odnalezione w torebce. W drzwiach bramy szczęknął zamek.



Niemal równocześnie w kieszeni Fleischmanna rozbrzęczał się dzwonek telefonu. Jeśli ktoś o czwartej nad ranem przedarł się przez jego filtry znaczyło, że trzeba odebrać.
Mamyszak?
- Halo kurwa. Redaktorze śpisz? Mam informację cenną. Może jeszcze zdążysz przed dedlajnem - rozległ się radosny wkurwiony głos Mamyszaka w słuchawce.
- Jestem już po każdym możliwym dedlajnie, włącznie z prywatnym dedlajnem wytrzymałości alkoholowej, a ty doskonale o tym wiesz - Fleischmann zdołał w sobie zebrać na tyle sił, by wyrwać się ze świata bramy Augustyny.
- Mamy kolejnego trupa. Na pewno cię to ucieszy, bo nie będziesz musiał rano wstawać na spotkanie. Twój szanowny wicedyr Architektury poślizgnął się nieszczęśliwie naprawiając dach swojego domu, wyobraź sobie - wygłosił klasyczną notatkę prasową Mamyszak.
- Super kurwa - przerwał połączenie i wyłączył telefon Fleischmann.

W tym momencie za jego plecami rozległo się jedno wyjnięcie. Wozu policyjnego. Ze zgrzanymi jak grzanka policzkami obrócił się, by skontrolować, czy nie jest ścigany za podlanie krzaczków na Plantach. Zobaczył policyjnego poloneza, w którym na miejscu pasażera siedział Mamyszak.
- Redaktorze uprawiacie publiczny nierząd! - zawołał radośnie Mamyszak. - To karalne jest. Jeśli nie chcecie zostać za to przykładnie osadzonym wsiadajcie. Niekoniecznie w pojedynkę. Jedziemy w miejsce drugiego w tym mieście niespodziewanego poślizgu - zapraszał uprzejmie, nie do odrzucenia.
Szymon obrócił się ponownie, tyle że w przeciwnym kierunku. Uśmiechnięta wciąż, lecz z rozczarowaniem miłym Augustyna machała mu leniwie i kpiąco dłonią z użyciem palców. Jedyne co z niej przeczytał mówiło: się jeszcze zobaczy. Mimo wszystko, mimo wątpliwości zrobiło mu się ciepło i z ulgą podążył do poloneza. Tylne siedzenie było z plastiku. Niestety. Drapał szybę. Szkoda? Nie? Kto wie… Rozmyślania przerwało szarpnięcie starego sprzęgła. Polonez zgasł. Po chwili rzężenia znów zapalił, a wściekły na auto Mamyszak odpalił syrenę, choć polonez poruszał się najwyżej 40 na godzinę. - Niech kurwa wie świat, ze władza jedzie - uzasadnił wycie na pustych ulicach o 4 rano.

2009/02/11

Odcinek 12 - czyli w duchy warto wierzyć



- No wiesz, to było tylko takie wspomnienie. Mam dziś nieszczególnie wysoki poziom kochania życia, więc mi się tak powiedziało. No, ale to była mimo owszystko prawda. Tyle, że jutro rano mogę nie być już tak radykalny - znowu zaczął się rozwijać Fleischmann, wzbudzając na twarzy Augustyny uśmiech, który od razu obarczył przymiotnikiem „ironiczny”. Choć niekoniecznie tak musiało być, a on zdawał sobie z tego sprawę, co dodatkowo powiększało jego wewnętrzną nerowowość.

„Jezu. Dlaczego ona akurat dziś się musiała pojawić. Przecież tyle lat się na nią gapię i nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby tyle do niej gadać.” - pomyślał wyłamując pod stołem palce swych dłoni, po czym nerwowo strzepnął dwa paprochy z papierosa z rękawa swego sweterka, a potem jeszcze zadbał o powierzchowną czystość stolika tym samym gestem.

- Ale to wcale nie było takie smutne. Potrafisz być po prostu optymistycznie smutny. To nie jest ani cyniczne, ani depresyjne co mówiłeś. Pytanie tylko, po co oszukujesz samego siebie. To prawie jakbyś czytał książki tylko po to, żeby żyć ich życiem, nie próbując ani trochę zabrać się za krytykę takiego świata - alternatywnie pociągnęła temat z redakcji Augustyna.
Mówiąc sięgnęła do leżących na stoliku jego papierosów, po czym zgrabnie wydłubała jedną sztukę, wymownie pokazując bez żadnego gestu, że nie ma czym odpalić. Fleischmann był tak zszokowany jej wypowiedziami do Dorsza i Masłowskiego z ostatniego kwadransa, że papieros w jej ustach był dla niego już tylko naturalną ich konsekwencją. Pospieszył z zapalniczką, która od razu nasunęła mu pomysł jak wyjść z kłopotliwej sytacji. Ale teraz musiał - czuł się w obowiązku, nie wiedzieć dlaczego - odpowiedzieć na jej zaczepkę.

- No ja wybitnie to nie czytam. Właściwie to z tego powodu czytam jedno i tak samo - wyjaśnił bez sensu, kończąc wypowiedź otwartymi ustami.
- No widzisz - wzruszyła ramionami, zaciągając się papierosem i zamilkła patrząc wnikliwie w jego oczy.

Żeby pokryć postępujące zażenowanie postanowił wytoczyć anegdotę, która miała go uratować i zbudować wizerunek knajpianego gawędziarza - w jego mniemaniu lepszy, niż posępnego milczka, który ożywia się jedynie sentymentalnie, bo ten wpędzał go w poczucie nagości.

- Tak na marginesie to przypomniało mi się, że papierosa odpaliłem ci zfeminizowaną zapalniczką - rozpoczął licząc, że „zfeminizowany” odstraszy ją od wnikania w szczegóły jego głowy i szarawej tęczówki. Od razu przypomniał sobie podsłuchaną dyskusję z postępowymi literatami i z żalem stwierdził, że to nie może zadziałać. Już z mniejszym impetem rozpoczął więc wyjaśnienia, tym razem będąc pewnym, że na jej twarzy pojawiła się ironia.

- Otóż z powodu starcia z kontrolerami na lotnisku byłem zmuszony wypróżnić ją z materiału chłonnego. Pozbawić ją pęcherza moczowego na benzynę. No i potem w żaden sposób nie mogłem tego naprawić, bo sklepy nie sprzedają zamienników do takie pęcherza. Więc pewnego razu sfrustrowany brakiem mej ulubionej zapalniczki postanowiłem naprawić ją domowym sumptem. Będąc na łonie redakcyjnym zszedłem do naszych kochanych sekretarek i poprosiłem o watę. Tej niestety nie było. Panie przestraszone moja potrzebą chłonnego opatrunku zaoferowały mi podpaskę, jako jedyne możliwe i posiadane rozwiązanie. Ucieszony ich pomysłowością, porżnąłem nożyczkami wspomnianą podpaskę super cienką ze skrzydełkami i wypchałem efektami tej działalności wnętrze zapalniczki. Chwilę później uświadomiłem sobie efekt. Feminizację - kończył zadowolony z siebie, ale niestety szybko zrzedła mu mina. Uśmiech Augustyny nadal był powściągliwy i ironiczny, a na dokładkę z kibla i spod baru do stolika wracali Dorsz z Masłowskim.



I znowu się zaczęło. Dorsz wykładał o osiągnięciach polskiej literatury ostatniego roku, szczególnie pod niebiosa wynosząc Izabelę Kowal, która swymi kolczykami w nosie i bezlitośnie wiwisekcyjnym rozpatrywaniem stosunków miłosnych sprowokowała niejednego, by nakłaniał ją do opuszczenia kochanego kraju Polski. Masłowski strzygał wtedy nerwowo dość gęstymi brwiami, wydając przy tym nerwowe chichoty. Zaraz też podniósł fragmenty swojej pracy doktorskiej o wyższości Sienkiewicza nad Mickiewiczem bynajmniej nie z powodów literackich, lecz ideowych i tego co też jeden i drugi wnieśli w ducha narodu przez siebie wielbionego i wice wersal i vis a vis.
Augustyna zaś, z razu na raz, czas co jakiś, odzywała się lub spuszczała oczy, czerwieniła się i liczyła kutasy swojego szala rozłożonego na udach.

Fleischmann teraz już z większym sensem przyglądał się temu i był całkowicie pewien, że jest przy placu boju. Szybko też zaczął zyskiwać pewność, że zwycięzcę będzie wskazać trudno. Może poza Augustyną, bo ona na tym układzie traciła najmniej. Gdyby nawet miała zwycięzcę wskazać na drodze losowania, zawsze mogła ogłosić konieczność ponownej bitwy i dać ponowne szanse obu delikwentom. A Fleischmann i tak nie wierzył, żeby któryś z apsztyfikantów, nawet odrzucony haniebnie, potrafił odmówić sobie tej następnej szansy, przy następnej okazji.



Jeden był problem. Fleischmann nie potrafił się odezwać. Nawet potrafiłby może nadążyć za postponowowczesną interpretacją przeżywanego świata, ale jakoś nie potrafił przemóc w sobie wstydu. I wtedy ni z gruchy ni z wiśniówy na krzesło koło niego zwalił się przysadzisty krasnal.
Poeta nicości, piewca bezczynności we własnej osobie. Włóczęga finansowy, pasażer osinobusów, mistrz. Jego wieczny zarost nie potrafił ukryć radości ze spotkania Fleischmanna. Ten zaś wiedział dlaczego. Zaraz będzie stawiał piwo.

- To ty? To na pewno ty? - pytał się Flammenbucher, bo to był on. Duch z przeszłości Fleischmanna. Wtedy gdy był jeszcze niewinnym prawiczkiem, nie splamionym alkoholem i nadmiarem nikotyny.
- Ja - odparł przerażony Fleischmann.
- Chłopaki jak rozumiem tu macie wolne miejsce - Flammenucher zwrócił się do Dorsza i Masłowskiego rozpychając się na zajętej przez „chopaków” sofie. - Ja z kolegą posiedzę, wam nie będę przeszkadzał. Co najwyżej mógłbym przeszkadzać Pani, alem nie gbur nie cham. Znam się tylko na tranzystorach - wyjawił fałsz o sobie Flammenbucher, a "choopcy" znudzeni przytaknęli wracając szybko do ważniejszego tematu.
- Choć dziewczę. Będę cię podrywał! - zawołał na tę okoliczność Flammen. Widząc naprawdę zdziwione oczy Augustyny, wyrażające zarazem niesmak jak i niezrozumienie kiepskiego dowcipu, Flammen szybko zwrócił się do Fleischmanna. - Bo widzisz mój chłopcze. Ja zawsze wyznawałem jedną teorię podrywania. Są trzy metody. Na rympał, czyli wiesz o co mi chodzi. Druga zaś metoda, jest dla tych, którzy pewni siebie się czują. Dla tych, co za znawców kobiet się uważają. I da się takich znaleźć. Np. ja myślę, że sobie bym poradził, potrafił bym za nos wodzić, uczuciami manipulować. Bo to już zna się trochę sposobów. Ale ja wolę tę najtrudniejszą, bo wymagającą największej cierpliwości metodę. Otóż największym wyzwaniem mój młody jest dawać się skutecznie podrywać. Uwierz mi, że nie jest to wcale łatwe. Łatwo przecież albo zniechęcić, albo spłoszyć - zasuwał Flammenbucher. Fleischmann zaś wstawał od stolika w drodze do baru świadom, że musi zamówić piwo. Być może to pozwoli mu nie zwracać uwagi na gadanie swojego byłego prześladowcy.

Minęło niemal dziesięć minut, kiedy wreszcie udało mu się na Kaspijczyku wymóc realizację zamówienia i powrócić do stolika. Oniemiał. Dorsz i Masłowski się ubierali. A przy Augustynie siedział Flammenbucher. I gadał. Ona uśmiechała się. Ale nie tak jak przez ostatnią godzinę. Uśmiechała się uprzejmie. Laska, którą zwykł bez żadnego powodu podpierać się Flammenbucher mogła być tego powodem. Poeta-krasnal twierdził, że laska była świetnym rekwizytem do rozmiękczania damskich serc, ale Fleischmann w to nigdy nie wierzył. Tym bardziej nie wierzył w jej działanie teraz. Augustyna po prostu nie przeszkadzała Dorszowi i Masłowskiemu w wyprowadzce.
Postawił więc ze stukiem piwo i kolejną i wiśniówkę na stole. I żałował. Bo przecież mógł przed chwilą powiedzieć Flammenowi, że na piwo dla niego pieniędzy już nie ma.

2009/02/01

Odcinek 11 - czyli Fleischmann sprawdza, czy jeszcze dotyka krawędzi

Nad "kiblem" kiwał się już romantycznie. Wiśniówka - "wiśnióweczka" jak mawia Jodła - zrobiła swoje. Znad ciurkającego z penisa moczu, próbując trafić w kołyszący się jak na promie do Szwecji wucet, zastanawiał się czego mu brakuje. - Deski - pomyślał. - Brakuje kurwa deski. Co za wiocha. Gdybym był kobietą pozwałbym pieprzonych właścicieli Frontu. Przecież to kurwa skandal, że tu nie ma deski. Jak one mają się wyszczać, bez deski. Ja pierdolę - taktował w rytm fal morza Bałtyckiego.
Przemyślenia nie były bezpodstawne. Kiwanie się na sedesem było dość wyjątkowym momentem w jego życiu, najlepiej świadczącym, że jest już choć troszkę pijany. Normalnie, zwykle, najczęściej rozsiadał się na kiblu, na desce, jak w domu. Cóż z tego, że straszą hemoroidami kiedy tak wygodnie. Niejednokrotnie prowadziło to do konsternacji kilku kobiet, które miały okazję zawitać w pielesze jego kawalerki.
- Dlaczego siadasz? - pytały. - Źle się czujesz?
- Wygodnie mi tak. Jezus! A dlaczego ty siadasz? - odpowiadał zawsze tak samo. A żeby pokryć zażenowanie wyciągał spod muszli gazetę lub książkę - coś zawsze udawało się znaleźć, najczęściej jakiś wymagający, acz nudny element twórczości, któregoś z polskich literatów lub publicystów - po to, by zaraz usłyszeć wspomniane wcześniej: - Nabawisz się hemoroidów.
- Każdy je ma. Tylko, że niektórych bolą - wołał wkurwiony i już wiedział, że z tą laską nigdy więcej już, ni chuja. Z akcentem na ostatnią sylabę (spróbuj czytelniku, to po śląsku chyba).

Ocierając twarz wodą z kranu, która zawsze wywoływała w nim spostrzeżenia rodem z serialu detektywistyczno-medycznego (czy aby nie zarażę się jakimś wirusem) pomyślał: - Jest dobrze. Jest ekonomicznie.
Rozpaczliwie wybałuszone gały, które zobaczył w lustrze nie potwierdzały tego entuzjazmu. Nie potwierdzała też chorobliwie biała gęba, ale dla wprawnego znawcy jego ciała, a za takiego się uważał, był to klasyczny objaw postępującego upicia. Więc właściwie nic nadzwyczajnego.



Rozpychając się łokciami, jak na najlepszych koncertach, wyszedł z korytarzyka prowadzącego na salę. Jodła wiernie pilnował jego resztki wiśniówki. -Trzeba się odwdzięczyć - pomyślał i wrócił do niego. Nie musiał jednak nawiązywać konwersacji, bo Jodła wyhaczył już Witka i razem opowiadali sobie o setkach dupć, które w życiu widzieli. To zaś było dla nich lepsze, niż 50 grzybów o poranku, albo kwas zażyty kwadrans przed koncertem RobotaBiboka.

Fleischmann szybko dopełnił więc obowiązku, wypróżnił wiśniówkę i zamówił nastepną. Następnie w miarę dyskretnie udał się na powierzchnię Frontu, gdzie powitały go lata 60-te.
Oprócz tego powitał go widok, którego nie spodziewał się zobaczyć nawet w najbardziej perwersyjnych snach. Augustyna! Zakrztusił się pestką z cytryny - one nigdy nie chciały się odlepić od dna szklanki, a co dopiero od gardła. Nie pomogło. Augustyna nadal siedziała przy stoliku z postępowym literatą Masłowskim. Obok siedział kolejny postępowy literat-nieanalfabeta Dorsz. Nie dość, że żaden z postępowych nie kojarzył się Fleischmanowi z Frontem (bardziej z Pustelnią) to na dokładkę obecność Augustyny w ich towarzystwie spowodowała taki zamęt w jego głowie, że postanowił podejść bliżej. Wcześniej musiał oprzeć się o kegi po piwie i odmówić dziesiątek różańca.



- Cześ, chopaki. Można zająć miejsce gdzieś koło was, bo gdzie indziej nie ma miejsca, które można by zająć? - zaindagował, sporo ryzykując, bo ani Dorsz, ani Masłowski nie zaliczali się do znanych mu chopaków. Ba, nie zaliczali się nawet do dobrych, ani nawet do w miarę dobrych, ani właściwie jakichkolwiek znajomych.
- No. Można - skromnie odpowiedzieli "chopaki". Ewidentnie byli głęboko zajęci Augustyną. To z jednej strony można było traktować pozytywnie - nikt nie wyrzuci go od stolika - ale z drugiej skazywało go tylko na obserwacje socjologiczne. - Chuj. Dobre i obserwacje. Może nawet najlepsze - westchnął w duchu Fleischmann ciesząc się, że świeżo zamówiona wiśniówka daleka była od próżności.

Augustyna niemal nie odzywała się przez cały czas tokowania Dorsza i Masłowskiego. Wypieki wystarczały im za reakcję. Jedynie raz na pięć minut podnosiła lekko zarumienioną twarz i rzucała cytatem, złośliwością, albo wulgarnym dowcipem ( - Ja pierdolę, nie wierzę - wybałuszał i tak wybałuszone gały Fleischmann. Usłyszeć z gardzieli Augustyny "kutas" było bezcennym doświadczeniem.).
Dorsz ewidentnie poirytowany brakiem efektów emablowania postanowił po męsku zaintonować: - To ja idę po jeszcze jedno piwo. Ktoś chce? - zapytał dzielnie, ale tempo w jakim wstał wskazywało na to, że nie spodzeiwał się odpowiedzi.
- No to ja na chwileczkę wyskoczę na stronę - zasugerował Masłowski, który wyraźnie postanowił wykorzystać sytuację, że konkurencja znika, i że ma szansę niczego nie stracić na nieobecności.
Fleischmann został sam przy placu boju. Nie bardzo wiedział o co boju, ale że boju to na pewno. Uśmiechał się kwaśno-debilnie do Augustyny, bo wypadało okazać, że ją zauważył i zna, licząc jednak na to, że będzie powściągliwa i nie odezwie się. Pomylił się.
- To co. Zdecydowałeś już co z ideałami? Może pójdziemy w jakieś bardziej przyjemne miejsce - uśmiechnęła się Augustyna. O dziwo z jej policzków zniknęły wypieki. Fleischmann nabrał oddechu. Za głośno.

O mnie

niczego się na razie nie dowiecie...