2009/09/01

Odc. 16 - czyli ciepło, ciepło, ale wciąż tylko dlatego, że zbliża się lato…



- 32 złote - mówił głos. - 32 złote proszę Pana… - głos cierpliwie powtórzył, po czym jego właściciel widząc całkowity brak kontaktu wrzasnął: - Jesteśmy na rogu Szewska-Jagiellońska! Ma Pan czym płacić?
Oskarżenie o brak pieniędzy wystarczyło, żeby Fleischmann ocknął się z rozmyślunków. - Eeee… Na voucher jedziemy. To znaczy jechaliśmy. Niech Pan wypisze na Pandorę - reflektował się więc teraz Szymon.
- Widzę, że Pan zmęczony. Niełatwa to praca: redaktor. Ale pewnie interesująca co? - zagadnął taksiarz wypisując papierki i łypiąc w lusterko na facjatę Fleischmanna. - Tu i tam się jeździ pewnie, za biurkiem nie siedzi – ciągnął taksiarz, ale niestety czekał również na odpowiedź.
- No czasem interesująca wie Pan. Nie będę zmyślał, że nie. Tylko, że niestety nie tak codziennie. Czasem i miesiąc się siedzi, a nic ciekawego do roboty nie wpadnie - Fleischmann postanowił być zupełnie szczery. Nie miał dziś już siły na udawanie. - No i za biurkiem też nie mało się czasu spędza, ale okazji, żeby gdzieś wybyć jest sporo. To prawda - dodał jeszcze krótko, żeby taksówkarz nie miał już szansy czegokolwiek powiedzieć, bo właśnie dawał Fleischmannowi druczek do podpisania. - Machniom raz i do widzenia - burknął Szymon pod nosem, kończąc trochę głośniej niż zaczynając. - A no, miłego - odparł czegoś rozbawiony taksiarz.
Fleischmann stanął pod bramą kamienicy, w której mieściła się redakcja i nagle poczuł, że właściwie nie ma po co się spieszyć. Coś w środku pognało go z Huty do redakcji, ale teraz nie potrafił uzasadnić sobie samemu, po co. Owszem wpaść i pokazać, że się pracuje zawsze można, jednak pośpiech wcale nie jest konieczny. W żadnym wypadku.
Usłyszał od Poczwarskiego bardzo wiele. Od potwierdzenia swoich przypuszczeń, po motywy. Całkowicie niejasny był jednak przebieg spraw związanych z Gruschką. Na dokładkę nic z tego co usłyszał nie nadawało się wciąż do upublicznienia. Gdyby nie jego obsesja nagrywania każdego bez wyjątku spotkania i rozmowy telefonicznej na dyktafon, równie dobrze możnaby powiedzieć, że nie widział dziś Poczwarskiego. Szymon pomyślał nawet, że nie ma się po co spieszyć z odsłuchiwaniem rozmowy z zakładu pogrzebowego. Pamiętał ją doskonale. Nagranie ze schowanego przez niemal całą dobę w kieszeni spodni dyktafonu, trzymanego tam na wszelki wypadek gdyby nie ujawniając tego, trzeba było nagrywać, będzie mu przydatne najwcześniej za kilka dni. - W dupie. Idę na kawę i pomyślę - stwierdził całkiem na głos Fleischmann.
Nim zrobił pierwszy krok, podniósł głowę i zarejestrował jeszcze jeden powód lenistwa. Słońce przypiekało późną wiosną. Z porannego deszczu nie zostało ani śladu. Nawet duchota była afrykańska i nie przypominała niczym powietrza z polskiego mokrego lasu. „To dobrze. Nienawidzę tego zapachu. Zatyka nochal gorzej niż uliczny kurz” - ucieszył się.



Podprażające słońce było mimo wszystko wkurzające. Drogę przez Rynek na Bracką umiliła jednak wymiana zdań na scenie Festiwalu Produktów Regionalnych. - O osiągnięciach Pani Emili można też dowiedzić się na stronie internetowy. Trzeba sobie tyko wbić nazwisko pani Emilii, czyli Emilia Bukoska. I tam wszystko znajdziecie, prawda Pani Emilio? - zagajał prowadzacy imprezę.
- O mnie tak-że się znaj-dują tam in-for-ma-cje, ale ja jesz-cze chcia-łam po-wie-dzieć o ty chuście. Ona dos-ta-ła na-gro-dę na kon-kur-sie... - odezwała się skrzeczącym głosem jak się wydaje rzeczona pani Emilia, ale skończyć nie mogła, bo wtrącił się prowadzący.
- No tak, chusty pani Emilii i ji koleżanek znane są świetnie w całem kraju, a nawet jak dochodzo wieści i w europiy. My zaś teraz posłuchamy równie znanego i popularnego wszem i wobec zespołu: Bęblanie z Bebła. Kapela pochodzi z Bebła i podtrzymuje swoye regionalne tradycje. Jak widać, bo już wchodzo na scene, o młodych uczestników w zespole coraz trudni. Bijemy brawa - zachęcał prowadzący. Fleischmann reszty nie słuchał, tym bardziej, że pozostawiony za plecami Ratusz i eros pędrak zagłuszały rozpoznawalność dźwięków.
Espresso - „które to już dzisiaj, cholera” - poza tym, że smakowało, niczego nie zmieniło. Brązowy słodki płyn doprowadził jedynie wespół z papierochami do powstania kapcia w ustach Fleischmanna. Gasząc czwartego peta w tej samej popielniczce podziękował w myślach leniwemu kelnerowi. Zwykle nim zdążył zgasić pierwszego papierosa popielniczka była już wymieniana na nową. W efekcie nie miał bladego pojęcia ile papierosów wypalał przy jednej kawie. Informowała go o tym czasem jedynie pusta po nich paczka po papierosach. „Paczka to, czy pudełko? Raczej pudełko. Paczka to by była chyba, gdyby była miękka. Trzeba w domu sprawdzić w słowniku co to jest paczka, a co pudełko” - myślał wstając od stolika. Kilka kroków dalej zorientował się, że zapomniał zapłacić. Nie wzbudziło w nim to jednak ani trochę ochoty do powrotu i wyregulowania rachunku. „Uregulowania czyli, że.” - uśmiechnął się do siebie.
Jego piegi miały się coraz lepiej i również jego mózgownica, bo wiedział, że dla rozluźnienia, a może i poprawienia wiedzy na właśnie śledzony przypadek podejrzanych wypadków, warto pogadać z jednym człowiekiem. Wystarczy przejść się za róg. Za dwa rogi właściwie.



Na pl. Wszystkich Świętych (o ironio placu, przy którym mieściła się siedziba władz Krakowa) przy prowadzonym przez siebie kiosku, siedział tradycyjnie (biorąc pod uwagę pogodę, to tradycyjnie) na zydelku pan Zbigniew „Duszyczka” Reszer. Zacny pan Zbigniew ubrany był tego dnia - jak co dzień - elegancko. Ubiór jego, mimo temperatury przekraczającej już chyba 20 stopni, składał się z różowawego pulowera w serek, spod którego wystawała koszula w drobną kratkę. „Najpewniej nowe nabytki w Rabanie” - uśmiechnął się dobrotliwie Fleischmann. Nie gorzej „Duszyczka” prezentował się od pasa w dół. Szare dżinsy, podprasowane obowiązkowo w kantkę, były spięte brązowym skórzanym paskiem. Ten element ubioru pana Zbigniewa nie zmieniał się bodaj nigdy. To znaczy Szymon nie pamiętał na panu Zbigniewie żadnego innego paska. Na nogach zaś pana Zbigniewa znajdowały się przecudnej urody czerwone mokasyny z pseudowężowej skórki. - Trzeba mieć styl i klasę. No i czymś się wyróżniać. Inaczej dziewczyny nie spojrzą. No i trzeba też zagadać i nie iść z pustymi rękoma duszyczko - mówił kiedyś Fleischmannowi pan Zbigniew. - Ja to duszyczko pamiętam, jak do matki nieboszczki przychodzili oficerowe. Fakt ludowego już wojska, ale jednak przychodzili panie w wyglansowanych butach, nawet jak oficerek już nie mieli. I zawsze duszyczko moja mamie nieboszczce coś przynosili. A to z ukłonem i w rączkę całując kwiaty wręczali, a to panie czekoladę prezentowali, albo kawę. Dziś to jak patrzę po chodniku, żaden tak nie zagada - wspominał piękne dla siebie czasy. Dziś pod czerwonymi mokasynami, znajdowały się na jego stopach również czerwone skarpetki bardziej przypominające rajstopy.
- Dzień dobry panie Zbigniewie - uśmiechnął się do Duszyczki Fleischmann, wyciągając kolejnego papierosa.
- A dzień dobry duszyczko. Coś zmizerowany jesteś - zagadnął chętnie pan Zbigniew.
- No miałem kilka nieprzespanych nocy. Dzień, widzę, miło Panu mija. Coś nowego się udało zaobserwować? - rozpoczął szybko Szymon, bo nie liczył za bardzo na swoją cierpliwość.
- Nic takiego synku. Odkąd zginął ten Ukleja ruch straszny w magistracie się zrobił. Jackowski wyjeżdża i wraca po kilka razy dziennie. Kierowca jego tylko ma czas wypalić kilka papierosów, albo skoczyć do mnie po nowe i zaraz znowu gdzieś jadą - leniwie wypuszczał z siebie słowa Reszer. - A poza tym nic takiego. Tyle, że coraz gorzej się dzieje duszyczko. Zamykają „Aptekę pod Złotym Słoniem”, tu za rogiem.
- Co też pan opowiada? - naprawdę zdumiony zakrzyknął Fleischmann. Ubódł go nie fakt, że zamykają, ale że nie za bardzo wiedział, do której apteki będzie teraz chodził. Innej nie znał. Wszystkie inne wydawały mu się zresztą odległe jak księżyc.
- A tak, tak. Sto lat tu panie istnieje, albo dłużej. Istnieje jak pamiętam i zamykają. Ponoć miasto czynsz za drogi chce i ich nie stać. Te baby co tam pracują załamane są i klną - Reszer splunął na chodnik, dając wyraz co o całej sprawie myśli. - Może byś co napisał o tym, bo i mi będą pewnie chcieli podnieść czynsz, za te kilka metrów co je tu mam. A bez kiosku to co ja będę robił? Przecież nie zostanę emerytem i nie pójdę grac w szachy nad Wisłę - z rozżaleniem westchnął.
- No postaram się. To rzeczywiście dziwne. Mi się nawet wydaje, że ta apteka to jakiś zabytek był - zapewnił Fleischmann i postanowił szybko kończyć, bo zaświtało mu znowu, że warto porozmawiać będzie dziś z jeszcze jednym człowiekiem.
- A może i zabytek. No to zegnam duszyczko, bo widzę się zaczynasz spieszyć. Dobrze żeś pogadał ze starym człowiekiem - żegnał go Reszer.
Fleischmann rzeczywiście wyrywał się, bo chciał jak najszybciej sprawdzić, czy uda mu się jeszcze dziś złapać kierowcę Jackowskiego. Od dawna rozmawiało mu się z nim całkiem dobrze i choć żadna ze zdobytych przez jego usta informacji nie nadawała się nigdy do pisania bez uprzedniego przekopania się po magistrackich wydziałach czy dokumentach dla potwierdzenia tych słów, to warto było go słuchać. Czasem nie do końca świadom miał naprawdę imponującą wiedzę.

- Dzień dobry - rozpoczął uprzejmie jak zwykle Fleischmann i oderwał od pucowania służbowego prezydenckiego samochodu jego kierowcę. Waldemar Parzydło nawet ubrany w przyzwoity garnitur sprawiał wrażenie chłopa oderwanego od pługu.
- No co tam. Myślałem, że wcześniej się pan tu pojawi - odparł.
- A nie pali się aż tak - spostponował go Fleischmann. - Niech pan powie.Prezydent jest zdenerwowany nie?
- A no pewnie. Zaraz rano jak Ukleja juz nie żył pojechałem z nim na policję, a potem do architektury - od razu chętnie zaczął Parzydło, wyciągając z jego paczki pojedynczą sztukę Camela. - Przed południem byliśmy już tu. A potem co dwie godziny, albo żeśmy jeździli na Jana pod Stalową Magnolię, albo pod architekturę, a to do muzeum narodowego i tak wkoło Macieju. Hyhy - zadowolony ze swego żartu zaśmiał się chamsko.
- A jeździł ktoś z prezydentem? - podpytał Fleischmann.
- Nie. Tylko raz z architektury pierwszego dnia jakiś dyrektor jechał i bardzo był zdenerwowany. Mówił mu, że miał coś załatwić, ale że w takich warunkach to on nie może, i że myślał, że prezydent wszystko wie. Tyle - twrado stwierdził Parzydło.
- Aha. A wcześniej nei jeździł pan na lotnisko po kogoś starszego? - kontynuował Fleischmann.
- Nie na lotnisko to nie. Ale do Stalowych Magnolii. Wziąłem stamtąd starszego gościa. Elegancki dziadek. Bardzo uprzejmy ę-ą. Po polsku śmiesznie mówił jak żyd. Potem go odwoziłem ze trzy godziny później do tego hotelu - Parzydło potwierdził przypuszczenia Fleischmanna i wieści Poczwarskiego. Więcej Fleischmannowi nie było trzeba. Gruschka na pewno był u prezydenta, a na dokładkę zatrzymał się w hotelu braci Różewiczów. To akurat nie musiało wcale znaczyć, że wiedzieli coś o całej sprawie, bo ich hotel był jednym z lepszych w mieście i na dodatek mieściłl się w samym centrum. Jakaś rola Różewiczów w całej sprawie była jednak pewna. Nie wiadomo było tylko co to za temat , o którym Wandachowicz mówił do Jackowskiego w aucie przy Parzydle. Jakoby myślał, że prezydent o nim wie, a nie wiedział. To musiała być lewizna Uklei, o której chciał opowiedzieć Fleischmannowi, bo się czegoś bał. "Tyle, że gdyby to była lewizna Różewiczów, toby się nie bał, a Ukleja by żył" - powtórzył pod nosem ocenę sytuacji Poczwarskiego.
- No a jak tam z fotoradarami. Coś wiadomo? - obudził go z myśli Parzydło.
- Wiadomo. Teraz będa je trzymali przez dwa tygodnie, jeden w skrzynce na Armii Krajowej, a drugi na Powstańców Śląskich - rzucił ochłap wiecznie łamiącemu przepisy ruchu drogowego Parzydle. Swoją drogą prezydent miał szczęście, że Parzydło dostawał te informacje. Brukowce już dawno wiedzałyby ile mandatów zapłacił magistrat za kierowcę Jackowskiego. Parzydło straciłby zaś pewnie już dawno prawo jazdy.



Wracając z magistratu Fleischmann poczuł, że zgłodniał. Nic dziwnego. Oprócz kilku kaw, w tym jednej z mlekiem, jego żołądek nie widział dziś wiele pożywienia. Czas było wpaść choć na chwilę do redakcji, więc postanowił skorzystać z ludowej imprezy na Rynku i spożyć kiełbasę z grilla, albo jakiś inny mięsny kawał. Wybór był trudny. O tej porze ograniczał się jedynie do kiełbasy i tłustej karkówki. Padło więc jednak na super oryginalną kiełbasę. Wartą jak się szybko okazało nie 7 zł, lecz 7 zł za 100 g, czyli razem 12 zł za podany kawałaek. Do tego 2 zł za chleb i 50 gr za musztardę. - Super dziekuję. A czy 25 gr za sztućce się należą i 10 za tę papierową tackę - zapytał sprzedającą babę.
- Jak panu nie smakuje to trzeba było nie zamawiać - odparła tamta wsadzając podane pieniądze do przegródek.
- Jeszcze nie wiem czy mi nie smakuje, bo nie spróbowałem. Jak nie będzie smakować z pewnością nie zamówię. Już więcej nigdy - zdziwił sie swoją nadzwyczajną elokwencją Fleichmann i skruszony usiadł plecami do sprzedającej, by jedząc nie patrzeć jej w oczy. Obok niego siedziała przytulona grupka krzyczących po francusku czterdziestolatków.

Siedział więc na ławce przy stoliku nad dymiącą kiełbasą i czekał aż złapie choć kilka stopni mniej. Zapalił papierosa, ewidentnie wkurwiając siedziących obok francuzów. Żaden jednak nie bąknął ni słowem, że dym papierosowy mu nie pasuje."Pewnie ani jeden chuj nie mówi w żadnym innym języku poza swoim" - zarechotał Fleischmann.
Gasił fajkę, z postanowieniem dobrania się do podejrzanie wiórowatej kiełbasy; jednocześnie składał do kupy po raz pięćdziesiąty zebrane tego dnia informacje. Kiełbasie groziło złapanie jeszcze kilku dodatkowych stopni mniej, bo zadzwonił telefon. Ekranik wskazywał Zaleskiego. „Cholera. Trzeba odebrać. Jest prawie piąta, a ja nie dałem znaku życia. Mogą być nieźle wkurwieni” – stwierdził Fleischmann.
- Tak słucham - starał się zagrać oficjalnie.
- Fleischmann, gdzie wy jesteście? Prowadzący cię szuka i nie może znaleźć - z udawaną groźbą pytał Zaleski.
- Słuchaj musiałem trochę powłóczyć się po mieście, żeby się dowiedzieć czegoś na temat tych wypadków. Szykuje się, że będzie to gruba sprawa. Jestem na mieście, to za kilkanaście minut będę w redakcji i ci opowiem – tłumaczył się Fleischmann.
- No bądź, bądź. Mam nadzieję, że się nie obijasz - potakiwał Zaleski.
- Jak ci opowiem to sam ocenisz. Wydaje mi się, że cię może to wszystko co nieco zaskoczyć - bronił się Szymon i zaczął zabierać się do kiełbasy.



Ledwie jednak zdążył ukroić drugi kawałek (po stwierdzeniu jako takiej przydatności pierwszego) gdy na scenę obok grillowej budki-grzyba wtoczył się jeden z bardziej obrzydliwych meneli jakich do tej pory widział. Jasnawe spodnie sztruksowe nieokreślonego koloru, potargane na kolanach, które ewidentnie jeszcze pół godziny temu krwawiły dośc obficie. Z rozdarć kapały szczyny. Górna część korpusu ubrana w brązowy sweterek, wypchany od środka brunatnym cielskiem i koszulą, śmierdział niemyciem wielowiekowym. Biała głowa w żaden sposób nie wzbudzała więc szacunku, bo jej właściciel był pijaniusieńki. O regularności tego stanu świadczyła twarz koloru denaturatu.
- Kkhhhhrrr...kurrrwa. Tszzzooo jessss... Kiębazy mi dej ciotkhaaaaaa.... - wyrzęził w stronę sprzedającej.
- Idźże dziadu. Nikt tu nie będzie z tobą gadał - odwaliła mu niesamowicie rezolutnie sprzedająca.
- Eeekhheeee... Nho dejżżeee kiębazy. No kurrrwaaaa... - nie ustawał menel.
Ciasno siedzący francuzi siedzący blisko Fleischmanna, nie dość, że zaczęli siedzieć jeszcze ciasniej, to na dokładkę postanowili usiąść jeszcze bliżej faleischmanna. .nie dziwił im się, bo od dziada śmierdziało okropnie. Poczuła to również kolejka stojących po kiełbasę, bo szybko rozproszyła się w stronę innych stanowisk. Zauważyła to oczywiście sprzedająca i zwróciła się zaraz do chłopca, którego wcześniej Fleischmann nie zauważył. - Zdzisiu idź go przepędź - pogoniła kogoś spod lady. Wyhynął stamtąd na oko czternastoletni chłopaczek z wiejska ubrany. - Proszę odejść. Nie będziemy pana obsługiwali - powiedział do menela śmierdziela zacierając knykcie ze zdenerwowania.
- Zduptssaj... - doczekał się odpowiedzi więc szybko wrócił pod ladę.
- No szefie. Szefie. Niech szef coś zrobi. Klienci uciekają - pożaliła się tym razem w drugim kierunku sprzedająca. W drugim kierunku stał pod busem na oko trzydziestoleni postawny mężczyzna. Z grubsza mówiąc przypakowany. I stał z założonymi rękami. Najwidoczniej stwierdził, że sprzedająca ma rację, bo odbił się od auta i podszedł do menela.
- Pójdziesz ty stąd kurwa. Jak nie pójdziesz to policję zawołam - pogroził szef.
- A ppolitsja to mi może na kchuja skoczydź. Khe.. khe.. khe.. - zakrztusił się i zatoczył od krztuszenia menel, aż szef z obrzydzenia zasłonił twarz rękoma.
- Noż kurwa ty - zmobilizował się szef i złapał menela za kark, czy tam bardziej za jakieś elementy ubioru na wysokości karku. Poczuł opór, więc... Chlast, chlast, chlast. Fleischmann zobaczył jak szef okłada menela i popycha go w stronę Szewskiej, czyli byle dalej od straganu. Menel niestety wywalił się w tym momencie na bruk. Z nosa zaczęła się oczywiście lać krew. Szef zdziwiony, zadowolony i przestraszony jednocześnie poatrzył na menela i zastanawiał się co robić. Nie zdążył wymyślić.
Na scenie pojawił się zawsze w takich sytuacjach niezawodny obrońca praw człowieka. Student z bródką, w rozciągniętym swetrze podszedł do szefa i zaczął spokojnie: - Proszę Pana tak nie można. To jest człowiek.
Szef wybałuszył gały na obrońcę praw człowieka i plując w jego kierunku wrzasnął: - Co!?! A zabierz go sobie tego człowieka! Zabierz!
- No nie o to chodzi. Tylko wie Pan, trochę Pan przesadził jednak. Może zadzwoniłby Pan chociaż na pogotowie - próbował dalej mediować obrońca praw człowieka.
- A zabierz go sobie kurwa. Proszę, kurwa proszę - i zaczął ciągnąć udawanie obrońcę praw do leżącego na ziemi menela. Obrońca oczywiście ("Oczywiście" - zachichrał się Fleischmann) zaczął się wzbraniać. Jemu też Fleischmann się nie dziwił. Menel śmierdział okrutnie. Na to wszystko od drugiej ławy wstała staruszka. Zgrzebnie ubrana. Podeszła do szefa i zaczęła go poklepywać: - Słusznie młody człowieku. Tak trzeba postępować z takimi. Niech się moresu nauczą i jeden z drugim do roboty wezmą. A pan też - to juz do obrońcy praw było - też by się wziął do pracy. Chudy pan taki, niedożywiony. Możeby pan gdzie znalazł pracę co w niej jeść dają.
Skończyło sie polubownie, czyli sprzedająca, żeby nie splamić honoru szefa wysłała Zdzisia do sklepu z policjantami po pomoc. Student obrońca wsiadł na rower i odjechał, a szef podciągnął portki i wsiadł do busa, by nie rzucać się w oczy.
Fleischmannowi rzuciło się za to w oczy, że kiełbasa jest już kompletnie zimna. Wyrzucił ją więc do kosza, zapalił nowego papierosa i wstał w stronę Szewskiej.



Kiedy doczłapał do redakcji skierował się szybciutko do akwarium, gdzie spodziewał się znaleźć Zaleskiego. Narażanie się na kontakt, z którymś z dzisiejszych redaktorów, mogło okazać się zbyt ryzykowne i skończyć poleceniem napisania jakiegoś tekstu.
Zaleski siedział przed komputerem i marszczył oczy nad jakimś tekstem. Nie wróżyło to dobrze dla jego autora, niezależnie kto nim był. Zamknął drzwi usiadł i od razu zaczął mówić. Wiedział, że musi opowiedzieć Zaleskiemu o wszystkim co do tej pory się dowiedział i wszystkim czego się domyśał bez wyjątku. Był pewien, że Zaleski będzie zaskoczony i zadowolony zebranymi z zebranych informacji. Tylko opowiadając to wszystko Zaleskiemu, Fleischmann mógł kupić sobie więcej czasu na zbieranie większej liczby konkretów, która pozwoliłaby mu to wszystko opisać. Wiedział też, że Stanlej będzie go bronił przed innymi redaktorami, gdyby przyszło im do głowy zbyt wczesne jego zdaniem puszczanie tematu w papierze.
Opowiadanie trwało niemal pół godziny. W miarę opowieści Zaleski pozbywał się swojego tradycyjnego lekceważenia dla świata i wrodzonej ironii. Siedział i kiwał głową. - No to albo będzie historia. Albo bedzie kilka historii. Tak czy siak dobrze dla nas i dla Ciebie. Choć najlepiej gdyby to była jedna historia. Z kim będziesz teraz rozmawiał - wciąż poważnie podchodząc do sprawy zagaił Zaleski.
- Poczekam kilka dni. Jeśli policja coś ustali, choćby podejrzenia będą jakieś mieli, to napiszemy jedną historię chyba. Muszę w międzyczasie dopytać się w magistracie o szczegóły tej umowy Jackowskiego z Gruschką. Jeśli nie uda się tych spraw powiązać, to będziemy mieć w najgorszym razie hit o muzeum i zbiorach Gruschki. Nawet jeśli na razie Jackowski chce żeby była to tajemnica, jak go będziemy o to pytać to przecież nie zaprzeczy. Taka informacja może mu zrobić tylko dobrze - oceniał Fleischmann. - Ale nawet jak się nie uda powiązać tego razem, to i tak możemy o tym napisać. Koincydencja zdarzeń będzie dla największego tępaka zdumiewająco zrozumiała. Chyba, że policja mi powie, żeby na razie się tego nie tykać, no to będzie kapa - kończył.
- A ja mam propozycję, żebyś sprawdził teraz czego dokładnie chcieli od Uklei Różewicze. Świetnie wiemy obaj, że musiał mieć z nimi jakiś interes w sprawie muzeum. To ci powinno wystarczyć, żeby skumać, kto to taki się tu u nas nie boi zabijać. Idźże już - westchnął Zaleski i machnął ręką jakby odganiał muchę. Fleischmann wiedział, że ma sobie iść, bo Zaleski jest zmuszony do redagowania jakiegoś tekstu. Najwidoczniej nie pałał do tego jednak entuzjazmem.



Powietrze tego wieczoru... Powietrze tego wieczoru było dokładnie takie samo jak tego dnia, co sie kończył tym wieczorem. Wilgoć na karku Fleischmanna szybko skłoniła go do wyboru Frontu poetów. Kaśki dziś wieczorem nie zobaczy, bo pojechała do Warszawy. kończył się własnie czwartek, więc przed piątkiem nalezało wykorzystać wolne przestrzenie przy barze frontu do picia wiśniówki. Po dwu dniach postu się należało.

2009/07/15

odc. 15, czyli kluczyk na horyzoncie



Pod kołdrą jak zwykle było odrobinę zbyt ciepło. Nawet się lekko spocił. Tak, że był lepko-śliskawy, co nie było do końca przyjemne. Lepiącość na szczęście chwilę potem znalazła współtowarzyszkę-współsprawczynię. Coś jeszcze cieplejszego niż ciepłość pod kołdrą, przykleiło się do jego lepkiego. To na pewno mogło być przyjemne. Tym bardziej, że odnoga tego czegoś („Co chyba było Kaśką. Tak! Na pewno było Kaśką.”) odnoga czegoś zaczęła krążyć po brzuchu z regularnością lotu muchy. Z jednym wyjątkiem: nie było bzyczenia. Raczej fuczenie porównywalne ze zniekształconym oddechem wynurzającego się spod wody. Fuczenie-szumienie stawało się sufitowym wiatrakiem i kompletnie rozpieprzało. Wlewało się do ucha razem z oddechem robiącym uchu środkowemu i jego wiernemu ślimakowi sztuczne oddychanie. Tlen budził ślimaka do życia; całe ciało bez wyjątku. Skórka zrobiła się gęsia, choć nikt jej nie opalał. Uśmiech Kaśki nieco zaangażowany zdradzał co zamierzała. Zdążył jedynie musnąć ustami jej uśmiech, bo ten zjechał na jego szyję. Ponieważ była nieogolona, uśmiech niewiele się namyślając obrał szybką ścieżkę dostępu i skierował się w najcieplejsze obecnie miejsce jego ciała. Temperatura nie była ważna. Sekundę potem zrobiło się tak, jakby przeżywał pierwsze tego roku wejście do jeziora. Miał ochotę nabrać powietrza i nie wypuszczać. Uśmiech najpierw ściskał u nasady, po czym biegł w górę. Potem jeszcze raz. Potem wręcz przeciwnie. Uśmiech wiedział na czym polega. W przerwach palce ugniatały plastelinę. Wiertarka wkręcała się w prostatę, ale nie bolało. Mięśnie po lewej stronie szyi zaczęły uginać głowę na bok. Częstotliwość elektrowstrząsów już dawno przekroczyła herze ekranu monitora. Wszystko stawało się ciągłe, zlane jak bieg hadronów w wielkim zderzaczu… i… i… Kurwa… i… no… i… No i co dalej! No co jest?...



- Uhhh… Kurwa - Fleischmann westchnął rozczarowany tym, że dalej nic nie było. Westchnał kiedy otworzył powieki i zobaczył na sobą jedynie żółć sufitu. Pod kołdrą było ciepło, ale sucho. Wszelkiego ciała (boskiego bądź nie) na jego ciele był zdecydowany brak. „Hihihihihi…” - zarżał w myślach z samego siebie. Poczochrał się w czaszkę i był już pewien kogo nie zobaczy. Rozejrzał się mimo to po pokoju. Na poduszce obok nie zostały żadne ślady, które wskazywałyby, że ktoś tu leżał; pewnie jeszcze z godzinę temu. Zerknął na zegarek i ze zdumieniem zauważył niecały kwadrans do dziewiątej. „Może zdążę coś dziś kupić na śniadanie” - nadal myślał.
Na powrót zaczął przyglądać się poduszce. Poduszka i właściwie wszystko dookoła łóżka było zmięte, jak… no właśnie jak co? Normalnie Fleischmann miał w zwyczaju mówić, że ktoś/coś jest zmięte jak poranna pościel. Ale nie wszyscy to rozumieli, bo nie każdy spał równie niecierpliwie co on; po drugie tego dnia to pościel była zmięta jak poranna pościel. No nie. Właściwie to ta pościel była skotłowana. Można było więc śmiało powiedzieć, że „była zmięta jak skotłowana pościel”. Westchnął z ulgą, bo potrafił nazwać to co zobaczył. Procesy myślowe były na swoim miejscu.

Nie było innej możliwości. Kaśka zwiała do pracy zanim wstał. No cóż. Gdyby „lepiej się prowadził”, być może choć raz obudziłby się razem z nią. - Khy, hy, hy - zaśmiał się. Tym razem chamsko.
Zgorszony swoim zachowaniem, usztywnił i tak sztywne oblicze i jeszcze raz poczochrał czubek głowy. Na wszelki wypadek postanowił jak najszybciej wstać. Może rzeczywiście uda się dziś zrobić coś więcej na śniadanie niż tylko kawę z mlekiem. Popędził do łazienki, żeby schlustać twarz chłodną wodą. Nie mógł dziś uwierzyć, że kiedyś bez żadnego kłopotu mył się w tatrzańskich potokach. Taka lodowata woda dziś go wzdrygała. Do jezior wchodził zaś zawsze na raty („No tak wszystko jasne. Już wiemy skąd te jeziora.”) Najpierw po kolana. Potem pod jądra. Potem z czternastoma przykucami i schlapywaniem zanurzał dupę. Potem następowało obmywanie górnej części ciała i dłuższy etap intensywnego oddychania, które nie wiadomo czemu służyło, ale w jego oczach sprawiało wrażenie profesjonalnego zachowania.
Woda wymyła z oczu jedynie tłuste paprochy ropielców. Wory pod gałkami dobitnie świadczyły, że dobę wcześniej znacząco przesadził z udziałem w życiu. Jakkolwiek to rozumieć. Wyglądał jakby nie spał dobrze od miesiąca. Pomijając fakt, że nie spał dobrze od miesiąca, doskonale jego twarz opisuje właśnie wydarzenia nie właśnie minionej, a poprzedniej nocy; skóra na jego twarzy miała spóźnioną reakcję. Zarwana noc dała zatem o sobie znać dopiero kolejnego poranka. I zawsze tak było. Z tego powodu osoby postronne nie mogły zrozumieć jak po - jak im się wydawalo - ciężkiej nocy jest w stanie wykrzesać z siebie tyle energii. Chyba, że widzieli go dzień wcześniej.



- Ja pierdolę. Pffff… - zerwał się panicznie z fotela, bo na telefonie stało, że jest 12:07. Zasnął pijąc poranną kawę i choć drzemka na pewno się przydała, to przecież po pierwsze jeszcze go nie było w redakcji, po drugie za pięćdziesiąt minut jest umówiony z Poczwarskim w jego zakładzie pogrzebowym w Hucie.

Niebo nie kryło, że w sprawie opadów nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa. Chłodne powietrze - z pewnością dzięki nocnej lejbie, której nie widział, ale był w stanie wywąchać jej efekty - otrzeźwiało Fleischmanna, kiedy biegł na tramwaj. Miał tylko pół godziny, żeby zdążyć. Wreszcie zajechał jakiś do Huty. Na szczęście bez żadnych problemów udało się usiąść. O tej porze tramwaje były ledwo co zaludnione. Wciąż w lekkim odrętwieniu mijał kolejne przystanki z nosem wlepionym bezsilnie w szybę. Cieszyło go, że nie musiał odwracać nosa od emerytowanych zakonnic, które ostatni raz widziały wannę w czasach świetności kościoła, lub podpachów mistrzów drobnego interesu jadących na kolejną rozmowę o pracę.
Telepiący się po torach i rozjazdach tramwaj lekko usypiał Fleischmanna, który mimo, że z pewnością był już wyspany, nie potrafił nie poddać się kołysaniu i jednostajnym szumom i jękom wydawanym przez maszynę. Z lekkim rozmarzeniem przyglądał się mijanym fragmentom Krakowa przez szybę.
A świat zza szyby wyglądał jak witraż współczesnego amatora, który robi fuchy po wiejskich parafiach. Skutecznie pomagał w tym wrażeniu wiosenny gruby, rzadki deszcz. Znowu bowiem zaczęło padać. Na przedniej szybie kabiny motorniczego wycieraczka miarowo rozcierała tłuszcz i krople deszczu. Witrażowrażeniu pomagało też światło. Przedzierało się przez niezbyt gęste chmury, i oświetlało miasto na fioletowo. Wilgotne, ciepłe powietrze, które wpadało przez dziury między szybami akwarium (czyli tramwaju na ruskiej licencji) dodawało atmosfery niepokoju. A było ledwie rano. Czy tam bardziej wczesne popołudnie, ale na jedno wychodziło w jego przypadku.
Fleischmann lubił taką pogodę i takie powietrze. Z pewnością. I jednocześnie się jej bał. Lubił, bo przypominała wszystkie wypadki z dzieciństwa. Powroty z ogniska. Wąwozy polnych dróg, w których była już noc, ale wystarczyło wyskoczyć na miedzę, by poczuć, że coś jeszcze może się wydarzyć. Później przypominały się wieczory w górach. Ulga po dniu wspinania i niepokój związany z dniem następnym. Niepokój wywołany właśnie przez takie powietrze. Wskazywało, że następnego dnia może być krucho z pogodą. A to oznaczało cały dzień zmarnowany na znoszeniu jajek, pod którymś z tatrzańskich kamieni. Cały dzień pieprzenia o dupach, pieniądzach, wypitej wódce i morzu problemów jakie wspinacz napotyka w swoim jakże ciężkim życiu wspinacza, a które przeszkadzają mu w karierze; oczywiście tym najpopularniejszym problemem były kobiety. Jak bowiem głosiły mądrości górskich mężów: kobiet i gór nie da się łączyć. Własnie dlatego już dawno nie był w górach. Bo nie był już w stanie tego słuchać. Wolał leżeć pod kamieniem i marnować czas na bezsensowne marzenia o noblu, seksie, pieniądzach itd.



Wysiadając z 15stki przy osiedlu Młodości przetarł zdecydowanie zaspane powieki, aż zabolały gałki oczne. Słońce jednoznacznie dawało już znać, że za dwa, trzy tygodnie zacznie się lato, ale nieprzychylny powiew wiatru kazał mu zapiąć zamek kurtki. Drobne wstrząsy przeszły przez ciało. Znak, że dobrze przespany poranek to za mało, by odpocząć.
Dreptał krzywym chodnikiem z betonowych płyt. Kiedy dotarł już pod Pozytywistyczny szpital, zauważył na balkonie jednego z bloków smętnie zwisające prześcieradło z nabazgranym z udawaną starannością napisem: „Krematorium pod naszym oknem to uwłaczanie czci przodków! Niech odpoczywa w pokoju!”. Nie wiadomo było co prawda, czy to krematorium ma odpoczywać, czy przodek z pokoju, z pewnością jednak był to wyraz agresji. Tu znowu zagwozdka. Agresji wobec Poczwarskiego, czy wobec krematorium, czyli „niedopuszczalnemu sposobowi pozbywania się przodków”.
To Poczwarski był powodem tego prześcieradła. Przeprowadzona rok wcześniej, brawurowa jak na krakowskie warunki, instalacja pieców do spopielania zwłok wywołała burzę w całym mieście, nie wspominając o os. Młodości. Poczwarski wykorzystał całą swoją wiedzę o prawie i lokalnym asekuranctwie urzędników, by mimo przetaczających się pod oknami jego zakładu pogrzebowego protestów, uruchomić piece do kremacji. Po tej walce zostały jeszcze ślady na murach. Prawie jak po Powstaniu Warszawskim, tyle że w Krakowie. Właściwie to w Nowej Hucie.

Kanarkowożółte ściany zakładu pogrzebowego napawały optymizmem. Co prawda Fleischmann nie wiedział jeszcze po co Poczwarski tak naciskał na spotkanie, ale nie żałował przyjazdu do Huty, w której ostatnio był chyba rok temu. Słońce ogrzewające jego powoli piegujące się policzki, robiło mu dobrze.
Wejście do zakładu zrobiło na nim wrażenie. Tak starannie kultywowanego meblarskiego stylu Kalwarii Zebrzydowskiej już dawno nie widział. No, może ze skromnym udziałem Klera. Skórzane lub pseudoskórzane kanapy z drewnianymi wsadami, często podrzeźbianymi, stały niemal w każdym kącie. U recepcjonistki się zapowiedział: - Szymon Fleischmann z jedynie słusznej gazety.
Po 30 sekundach ze schodów staczał się Poczwarski. - Witam, witam. Dobrze, że Pana redaktora widzę. Zapraszam do gabinetu. Napijemy się kawy - wołał. Szarpnął go za rękę, kiedy Fleischmann mu ją podał i zaczął ciągnąć po schodach w górę, jakby prowadził syna do pierwszych w jego życiu zwłok w zakładzie, który ten miał po nim odziedziczyć.
Gabinet był utrzymany w podobnym stylu do tego, co już zobaczył. Tyle, że zamiast kanap były skórzane krzesła z drewnianymi wstawkami wpieprzającymi się w kręgi na plecach. Ze skrzywioną gębą Fleischmann siedział przed Poczwarskim i próbował nadążać za opowiadaniem o świetlanej przyszłości zakładu pogrzebowego, która nie będzie już raczej udziałem Poczwarskiego ze względu na jego kłopoty z sercem i zaawansowany wiek sięgający lat 63. - Zaraz nasza Agatka przyniesie kawę. Napijemy się i potem coś panu opowiem. Na razie tobym opowiedział dokładnie, bo nie miałem okazji, jak to było z krematorium…



Fleischmann pił kawę pożądliwie. Całkiem dobrą. Przy okazji bardzo jej potrzebował. Dopiero przy którymś z rzędu łyków zauważył, że filiżanka, w której znajdował się czarny płyn, nosiła logo Porsche. Tooo logo! Tooo Porsche! „O Kurwa! Hihihihi…” - nie mógł powstrzymać swoich myśli Fleischmann.
Z ulgą przyjął informację, że już koniec historii krematorium. Poczwarski nagle ściągnął swoje emocje z twarzy i rzekł: - To ja teraz pana oprowadzę po zakładzie. Po czym zaczął dziwnie wymachiwać palcem w górę, co Fleischmann zrozumiał dopiero kiedy zajął się wyjmowaniem baterii ze swojego telefonu. Zrobił więc to samo ze swoją prywatną maszynką. Ku zdumieniu Poczwarskiego zaczął zaraz potem wyjmować baterię z telefonu służbowego, by po chwili grzebania w przepastnej torbie wyciągać baterię z telefonu na kartę, który trzymał dla zestrachanych podsłuchiwaniem jego rozmów informatorów. Jak pouczały kontakty służbowe z komendą na Sierakowskiego, nawet wyłączony telefon ma szanse służyć za urządzenie podsłuchowe. Aby się zabezpieczyć należy wciągnąć baterię.
Kiedy skończył czynności zabezpieczające Poczwarski uśmiechnął się i powiedział: - Widzę, że się rozumiemy. Niech pan idzie za mną.

- Tu mamy wejście do tzw. domu przedpogrzebowego, gdzie rodzina żegna się z ciałem przed tym, aż my się nim zajmiemy. Nasi klienci po ciężkich wypadkach omijają tę izbę ze względu na swój wygląd, który nie każda rodzina byłaby w stanie zaakceptować - rozpoczął przemowę Poczwarski. W jej czasie Fleischman jedynie mrukał potakująco lub kiwał w tym samym celu głową.
- Na ścianie jak pan widzi przepiękna kopia złożenia Chrystusa do grobu Rafaela. To po to, by żałobnikom ułatwić wczucie się w sytuację. Czasem zjeżdżają z całej Polski, pokonują setki kilometrów są zmęczeni i zaaferowani więc potrzebują takiego symbolu, by ułatwić sobie odbiór zmarłego. Z tego co wiem Ukleja nie zginął w wypadku tylko został zamordowany zanim jego auto wpadło w domniemany poślizg. Myślę, że i pan to wie. Proszę nie pytać skąd wiem ja. Pragnę panu zwrócić uwagę na muzeum nieżyjącego, niech mu ziemia będzie lekką, Tadeusza Kantora. Tam gdzie ma powstać muzeum mamy do czynienia z dwoma działkami - tu Fleischmann nadstawił mocniej uszu, bo okazało się, że nie on jeden i nie jeden Mamyszak widzą związek. Poczwarski gadał dalej:



- Jedna działka jest w posiadaniu miasta i na niej ma powstać muzeum, druga sąsiednia jak pan wie, lub nie, należy do braci Różewiczów. Bracia marzą od kilku lat, by postawić obok muzeum luksusową galerię handlową. Jakieś pół roku temu firma Uklei dostała od Różewiczów zamówienie warte okrągły milion zł, na sporządzenie analizy ekonomicznej tego przedsięwzięcia. Nie jest dla pana tajemnicą, że rolą Uklei w takich sytuacjach było przepchnięcie przez naszą architekturę pozwolenia na budowę galerii koło muzeum, właśnie na terenie Różewiczów, który pierwotnie był przewidziany przez miasto na park - Poczwarski lekko się spocił, więc przetarł czoło chusteczką. Westchnął i ruszył przez kolejne drzwi.
- Przez chłodnię dla zwłok (jak pan widzi leżą w workach, ale to tylko, co którzy odeszli naturalnie, dla powypadkowiczów mamy zamknięte lodówki) przez chłodnię, gdzie myjemy i przygotowujemy ciała, przechodzimy teraz do sali oczekiwania, w której z głośników płynie uspakajająca muzyka. Staramy się by nie dominowała, ale jednocześnie lekko wyciszała płacze części żałobników. Tutaj mają oni też po raz ostatni szansę, by zdecydować się na wzór trumny. Na ścianach ma pan większość bazowych modeli firm, które sprzedajemy. Tu po prawej najbardziej ekskluzywne i jednocześnie najdroższe jakie mam w ofercie: firmy Ferrari. Powinienem je reklamować hasłem „Ferrari wśród trumien”, ale niestety mam też na magazynie trumny Porsche. Dlatego robię im promocję sprzedając po kosztach ofiarom zbiorowych wypadków, jak tym z autobusu pielgrzymkowego licealistów, którzy spłonęli pod Olkuszem. Rodzinom podobały się Ferrari, więc zrobiłem promocję. Porsche natomiast jest już tylko dla wybranych klientów. Porsche ma limitowane serie, więc sprzedaję je tylko znajomym i naprawdę poważnym osobom. Dalej idziemy do sali, gdzie rodzina żegna się z już przygotowanym ciałem. Na zamówienie z jednodniowym wyprzedzeniem sprowadzam kwartet smyczkowy, aby wprowadzał odpowiedni nastrój sytuacyjny. Zdaje się, że był pan o wczorajszym poranku w odwiedzinach u wiceszefa architektury, który jak się wydaje wiedział wszystko o działalności prof. Uklei i dlatego spadł z dachu. Zdaje pan sobie więc sprawę, że w grę musiała wchodzić o wiele poważniejsza oferta, niż ta od Różewiczów. Dwu ludzi nie ginie z powodu czyichś marzeń o galerii handlowej, szczególnie nie z ręki Różewiczów, których można zaliczyć do, ogólnie to ujmując, ludzi przedsiębiorczych, ale z pewnością nie do morderców. Ciało zmarłego leży więc już w trumnie i rodzina odprowadza go do drzwi, za którymi jest piec kremujący, albo przygląda się jak wkładamy zmarłego do karawanu. Wtedy już rozpoczyna się droga na cmentarz. Chyba, że zmarły chciał być spopielony. W takim przypadku pozwalamy rodzinie pozostać jeszcze w sali ostatniego pożegnania. Pozostawiamy rodzinie swobodę jeśli chodzi o czas, ale staramy się by nie przedłużył się ponad godzinę. Może wtedy dojść do zatoru w innych salach. Jak pan zauważył, w każdej z sal na ścianie wisi odpowiedni do sytuacji obraz. Po ostatnim pożegnaniu trumna jest więc, jak powiedziałem, zabierana przez naszych pracowników do pieca. Rodzina jeśli chce, może przejść do pomieszczenia obok z szybą, skąd może kontrolować jak trumna jest wkładana do pieca. W tle puszczamy marsz żałobny, którego powaga uspokaja nawet najbardziej zdenerwowanych. Nie zdążyliśmy jeszcze zamówić, ale na ścianie przeciwległej do wizjera dla żałobników, ma się znajdować fresk z Chrystusem wiszącym na krzyżu. Nasi klienci doceniają takie rzeczy. Prezydent Maciej Jackiewicz również musiał docenić wizytę Janusza Gruschki. Tego pan pewno nie wie, ale Gruschka odwiedzil prezydenta jakieś dwa miesiące temu - znów skoczył do właściwego tematu Poczwarski. Nie Fleischmann nie wiedział, że Jackowski spotkał się z Gruschką. Niby po co Gruschka - jeden z największych berlińskich marchandów, którego nazwisko lepiej jest znane w Londynie w Krakowie - miał się spotykać z Jackowskim, który przez całą swoja prezydenturę zajmował się raczej otwieraniem cepeliowych imprez niż wizytami w muzeach.
- Nie wiem dokładnie po co Gruschka chciał się spotkać - odpowiadał Fleischmannowi na jego nieme pytanie Poczwarski. - Wiem jednak, że muzeum Kantora po uruchomieniu miało szansę wzbogacić się o kilkadziesiąt dzieł sztuki ze zbiorów Gruschki. O ile nie mylą mnie moje głębokie uszy, w zamian Gruschka chciał by na terenie Różewiczów powstał park jego imienia. Taka breweria starszego pana. Bo on to już chyba dobiega osiemdziesiątki - ciągnął Poczwarski.
- Ma 78 lat - zauważył niezwykle już zainteresowany Fleischmann.
- No jakoś tak - kontynuował jego przewodnik. - W każdym razie propozycja Gruschki stała w sprzeczności z interesem Różewiczów. Tyle, że to nie byłoby problemem. Różewicze jak pan wie sami chętnie dołożyliby się do muzeum, gdyby usłyszeli, że Kraków ma szanse na część zbiorów Gruschki, a oni jako współfundatorzy na ogrzewanie się w blasku Gruschki. Pytanie więc dlaczego przykrych wypadków doznali mój przyjaciel Ukleja i jego wiceszef architektury. Myślę, że na koniec pokażę jeszcze panu mój ostatni nabytek, z którego jestem niesamowicie dumny. Najnowszy karawan ze specjalnym biegiem pieszym. Nasi kierowcy mieli do tej pory problem z utrzymywaniem odpowiedniej prędkości, kiedy jechali przed pochodem żałobników na cmentarz. Albo siadały sprzęgła w autach i musiałem w nie inwestować tysiące złotych, albo nogi kierowców szlag trafiał. Najnowszy mercedes ma specjalny bieg pieszy, można nieomal powiedzieć, że bieg rolniczy jak w ciągniku. Maksymalna prędkość 3,5 km/h. W sam raz dopasowana prędkość do żałobników idących za trumną. Ja już sobie wybieram trumnę, bo jeśli pan będzie w stanie zrozumieć, że Ukleja i Wandachowicz zostali moimi klientami nie z powodu interesu Różewiczów to również pojmie pan, że nie ma z tym nic wspólnego Gruschka. Moja trumna będzie prosta, brzozowa, bez lakieru, żeby się ładnie paliła, a filtry pieca do spopielania się nie zapychały. Swoją drogą dobrze, że pana oprowadziłem - kończył przemowę Poczwarski, poprawiając sobie spodnie i pasek. - Sprawdziłem przynajmniej czy sprzątają mi tu moi ludzie jak należy. Myślę, że możemy włączyć telefony.



Fleischmann nie był już w stanie znowu wsiadać w tramwaj. Czaszka mu pękała z nadmiaru informacji. Zamówił taksówkę. Kiedy trzeszczący ze wszystkich stron mercedes beczka wiózł, go na Rynek zadzwoniła komórka. - Halo! Redaktorze! Gdzie ty kurwa byłeś, że nie można się było do ciebie dodzwonić. Gadaj po co się spotykałeś z Poczwarskim. Już ci przynajmniej nie muszę ściemniać skąd wiem. Halo! - wołał do słuchawki Mamyszak.
- Nie mogę teraz rozmawiać. Przepraszam cię, ale mam ważne spotkanie. Zadzwonię później - z głupa odparł Fleischmann, bo nie wiedział co powiedzieć. Taksówkarza zdziwionych brwi nie zauważył. Ważniejsze było, że musiał się zastanowić co sprzedać Mamyszkowi, a co zachować dla siebie.

2009/07/09

Duaihne Welsch hkoffe

Nie mogę się powstrzymać... :)



...a piętnasty odcinek wlanie w korekcie jest, więc już na dniach będzie. No.

O mnie

niczego się na razie nie dowiecie...