2008/12/20

ODC 7 - Szum w uszach, czyli pierwszy odcinek, w którym mamy seks

Komenda na Sierakowskiego, mimo słońca, które śmiało zaglądało w większość zakamarków Starego Miasta, wyglądała jak przygnębiająca podstawówka. Nic dziwnego. Kiedyś mieściła się tam CK podstawa bytowania dla trepów. Teraz zupełnie inny rodzaj trepa rozbijał płytki na korytarzach.
Korytarze komendy przez ostatnie sto lat, były zimne i wilgotne. Juz dawno przestało to zastanawiać Fleischmanna. Uznał kiedyś, że na komendach wszystko musi być do dupy, więc nie ma powodu by na korytarzu miało być przyjemnie. Podrapał się za uchem przechodząc przez brzęczącą bramkę, która blokowała dostęp " na pokoje" jak kiedyś wytłumaczył mu Mamyszak. Jego loki szybko wyczuły wilgoć.
Tego dnia podinspektor przegiął. - Roman, wyglądasz jak Rumun z początku ery pieniądza - Fleischmann nie potrafił nie skomentować ubioru Mamyszaka. Powstrzymywał się by nie parsknąć, bo identyfikator osobisty podinspektora spoczywał na granatowym dresie Adidasa, ze złoto-żółtymi paskami i z zamkiem w takim kolorze. Biorąc pod uwagę, że Mamyszak świeżo ogolił głowę, ale zapomniał ogolić szczęki...
- Spierdalaj - przerwał mu rozmyślania Mamyszak. - Robisz się, kurwa coraz bardziej bezczelny - zmrużył oczy. Po tonie w jakim to mówił Fleischmann zorientował się, że chwała bogu nie przesadził z komentarzem. - Miałem obławę na Tandecie. Musiałem jakoś zakomunikować, szwagrowi co się dzieje - wytłumaczył szybko Mamyszak. Szwagier od dawna handlował nielegalnymi filmami i programami. Wszystko co Fleischmann miał na swoim laptopie pochodziło od szwagra. Szwagier był nieoceniony. Niestety nigdy szwagra nie widział, bo zamówienia zawsze składał na komendzie u Mamyszaka.



Pokiwał ze zrozumieniem głową i stwierdził, że czas przejść do rzeczy. - Wiemy dobrze obydwaj, że Ukleja z czymś przegiął. Nie wiemy oczywiście, bo nie wierzę, żebyście już coś wiedzieli, kto się na niego zdenerwował. Wiem natomiast ja, że chodzi o jakiś interes w architekturze. Wiem też, że Ukleja kręcił ostatnio tradycyjnie z Różańskimi w sprawie działeczek przy muzeum na Zabłociu. Wiem też wreszcie, że to raczej nie oni. A jeśli tak to się zwalniam i spierdalam z tego kraju, bo to znaczy, że pół miasta nie żyje, jeśli oni wzięli się za taką robotę - intelektualizował próbując przybrać najmądrzejszy wyraz twarzy, jednocześnie próbując dobrać zestaw słów w stylu Mamyszaka.
- No. Tak jakby - mruknął Mamyszak - Na pewno nie Różańscy. Stać ich na to, żeby nie zabijać to fakt. Będziesz sobie mógł napisać na jutro, że Oklejak nie żył już przed wypadkiem i nie był to zawał serca. I nic więcej, bo na razie wiem tyle co ty. Jutro wchodzę architektury, a dziś do mieszkania i gabinetu Uklei. Zobaczymy. Trzeba jeszcze na bilingi poczekać, to się zobaczy z kim ostatnio gadał i będziemy mieli pewność - mówił Mamyszak, ale bez entuzjazmu. - Stary. Tego jeszcze u nas nie było. Do tej pory zabijał Kapuśniak, bo był gangsterem i wariatem. Ale Kapuśniak zabijał takich jak on. Nie wiem, co kurwa wdepnął Ukleja, ale powiem ci, że to bardzo zmieni to miasto. Chyba się skończyła jakaś epoka - skrobał się w ogoloną potylicę.
Fleischmann nie mógł uwierzyć, że Mamyszak jest w stanie zdobyć się na taki żałosny patos. Ale nie dało się ukryć, że poza udawaniem męża stanu w dresie Adidasa, podinspektor miał chyba rację.

Ryba w barze rybnym na Karmelickiej wraz z super-kwaśną surówką z kapusty rozsierdziła podniebienie Fleischmanna. Kapusta i ryba były suche jak metalowy wiór-odpad z tokarki. Zębom poddawały się równie łatwo. Wzniesienie oczu w niebo nie pomogło, bo na suficie knajpy wisiał do góry brzuchem plastikowy jesiotr długości metr pięćdziesiąt dwa, co ostatecznie przekonało go, że wszedł tu nie pierwszy ale z pewnością ostatni raz.

Wychodząc ze zmarszczonym nosem po raz pierwszy poczuł, że dzień może nie być stracony. Znad papierowego kubka z kawą uśmiechała się do niego Kaśka. Zadarty nos i piegowate okulary, które zasłaniały żywą kpinę jaką zawsze go obdarzała przypomniały mu, że surówka i ryba były naprawdę wiórowate. Już drugi raz tego dnia zaschło mu w ustach. Zaschło. - Mkhrm. Może siądziemy gdzieś na kawie - zadał pytanie, które zawsze zadawał, choć się wysławiając wiedział już, że zdążył być obleśny chrumknięciem i debilem zapraszającym pijącą kawę na kawę.
- Może na tiramisu - żywa kpina nigdzie na szczęście nie uciekała. - Na Krupniczej tiramisu jest. Kawa też.
- Yhym - odparła żywa kpina.



Fleischmann znowu podniósł oczy. Ręce się spociły. "Dlaczego ona nigdy nie daje szansy się rozwinąć. Kurwa. Co ja jej teraz powiem nowego. Tiramisu już przepadło, mogłaby choć poudawać, że ją to interesuje." - A ty co? - zadał kolejne pytanie zwiastujące, że nadal nie ma nic do powiedzenia, szybko wymyślając co może mieć do powiedzenia. Trwało to z pewnością zbyt długo, bo choć żywa kpina wciąż nie znikała, to po twarzy Kaśki przebiegł grymas zgorszenia jego rzadko spotykanym intelektem. "Jezus, znowu to spieprze." - Eee... no w pracy. Słyszałem jak wczoraj znowu się kłóciłaś przez telefon o jakieś tłumaczenia. Znowu ten kryminał angielski? - udawał jak tylko mógł, że odpowiedź go naprawdę interesuje.
- Faktury, a nie tłumaczenie. Poza tym nie udawaj, że cię to interesuje. Poza tym może byś mnie przeprosił za swoją bezczelność wczorajszą - zamrugała zalotnie oczyma otwierając sobie samej drzwi do przybytku Giuseppe.
"Chryste. Bezczelność. Jaka bezczelność." - denerwował się nie na żarty Fleischmann. Dopiero po kilkunastu sekundach, kiedy już usiedli przy stoliku zorientował się, że robi sobie z niego jaja. Jak zwykle. I on jak zwykle się nabiera. Jak zwykle postanowił być też stanowczy więc zapytał: - Chcesz tiramisu czy coś innego?
- Latte - szczery uśmiech oznaczał, że wciąż go lubi. Mimo to zapadła cisza. Krępująca oczywiście tylko dla niego. Kaśka przeglądała gazetę. Wciąż wił się w sobie, próbując zmusić swoje szare komórki do wyprodukowania jakiegoś tematu rozmowy. Nie mógł się skupić, bo oczy co chwila zjeżdżały na jego ulubiony dekolt. Dziś nie wyróżniał się niczym nadzwyczajnym, ale on wiedział. - Przestań mi się gapić na biust, bo sobie pójdę - powiedziała znad gazety, nie podnosząc wzroku.
Pojawiły się kawy. Fleischmann dopadł swej wody od espresso i szybko wychylił, bo czuł jak coraz bardziej zaczyna go mdlić. Ze zdenerwowania, nie z ryby. Blade światło dzisiejszego słońca nie pomagało. Takie ekspozycja zawsze utrzymywała go w stanie podwyższonego stężenia irytacji. Majączące na froncie kamienicy stojącej naprzeciw okien knajpy, cienie robotników jedzących drugie śniadanie na krawędzi dachu przypomniały mu. - Jesz dziś gdzieś obiad na mieście? Może byśmy razem - zapytał znowu nieśmiało.
- Może byśmy razem poszli dziś do ciebie. Pod warunkiem, że nie skończysz dziś po 20, bo ja muszę jutro wcześnie wstać. Jadę na rozmowę z drukarnią - załopotały powieki i znowu zemdliły Fleischmanna. "Dżisas." Mrugnął oczyma, bo od dwu lat, czyli odkąd się znali nie mógł wytrzymać tempa. Nie mógł i tyle. Prawie nigdy nie pamiętał jak się kochali. Nigdy nie pamiętał jakiego koloru miała majtki, ani czy rozpinał biustonosz. A zawsze chciał zapamiętać, bo nie zdarzało się to zbyt często, więc potem warto było jakoś wykorzystać wspomnienia. Rano miewał jednak zaledwie pobłyski przewróconego lustra, albo kępkę twardawych włosów pod językiem, albo zapach seksu wszędzie tylko nie na niej, bo jej o tej porze już nie było. - No postaram się. Nie mam dziś wiele do napisania - przełknął głośno ślinę, bo kawę przełknął już dawno.
- Nie postaram, tylko mi teraz powiedz, kiedy skończysz - zacisnęła usta i jednocześnie walnęła go obcasem w stopę.
- No to o 19. Może być? - zapytał. Chyba mogło, bo wstała i wstając oparła się o jego głowę. Nie wiedział jak to się skończy. Sunąc do redakcji próbował się za to przekonać, że nie zmieniła od wczoraj fryzury.

2008/12/16

ODC 6 - Niesamowite dziubki dziubdziacze - czyli muszą paśc te słowa, bo inaczej plot leży i kwiczy

Wyjście z bramy na Szewskiej było dziwny przeżyciem. W bramie zawsze panował półmrok. Niezależnie od pory roku. Czy był to środek czerwca, kiedy słońce jak oszalałe napierdalało w nadwrażliwe na światło oczy Fleischmanna, czy był to początek roku, kiedy spragniony energii słońca narzekał, że potyka się w bramie o zagraniczne rzygi pozostawione przez wczorajszych imprezowiczów centrum Krakowa.
Tak też i tym razem wyhynął z bramy czujnie jak wyżeł... czyli ni mniej ni więcej, tylko ostrożnie sprawdził czy wieje. - Muszę sobie znaleźć jakąś bliższą knajpę niż na Brackiej. Nie będę kurwa umierał dla kawy - westchnął.



Zapomniał niestety, że od chodnika na Szewskiej dzieli go stopień. Górne czwórki znowu zabolały. Telefon terkoczący na piersi wibratorem włączonym w przeświadczeniu, że to praktyczne, wkurzył go do tego stopnia, że odbierając niemal wrzasnął: - Fleischmann. Czegoo... się uprasza - już z bardziej otwartymi oczyma kończył.
- Dzień dobry Panu! Z tej strony dyrektor Wandachowicz. Pomyślałem, że dawno Pan nie dzwonił, a mam kilka istotnie ważnych rzeczy do omówienia. Myślę, że będzie Pan zainteresowany - dyrektor, a dokładnie pełniący obowiązki dyrektora Wandachowicz, miał "istotnie" drżący głos. To było lepsze niż kawa.
- Owszem. Właściwie to od tygodnia zbieram się, żeby do pana wpaść. Może jutro ok. 11... 30... - Fleischmann przygryzł wargę wściekły, że wymienił tak wczesną godzinę. - Co pan na to? - nie zapomniał zaznaczyć, że Wandachowicz jest panem z małej litery.
- Eeee... no dobrze. Tylko wie Pan. Wolałbym jednak nie u siebie. Może gdzieś na mieście. Gdyby Pan coś zaproponował. Ja się dostosuję - skwapliwie przytaknął Wandachowicz. Zbyt skwapliwie jak na gust Fleischmanna.
- No to w Sekwoi. Na rogu Rynku - żegnał się Fleischmann, zdumiony jak tylko mógł zachowaniem Wandachowicza. Dyrektor wydziału architektury owszem rozmawiał z nim poprzednio wielokrotnie, wielokrotdziesiątkrotnie, ale wtedy padały raczej "szmaty" i "cwaniaki".

Mijając głowę pędraka Erosa znowu zauważył, że w głowie pili. Niestety tylko Colę. Plastikowe kubki z Maca bezcześciły cześć toskańskiego artysty. Flaszki żytniej nikt tam nigdy nie znalazł poza pamiętnym dla pewnych osób noclegiem jednego z redaktorów. Przy pędraku wykonywano dziś setną fotografię, która pewnie jak inne trafi do google maps, a Fleischmann wpadł na jedną koleżankę. Jej wdzięk - będący bardziej w pamięci Fleischmanna niż w aktualnej percepcji czy w katalogach googla - na tyle osuszył jego język, że zdołał wybełkotać jedynie: - Szeszcz... eee... - i zaklął, obiecując sobie, że nie będzie już tyle pił i, że nie będzie już tyle przeklinał. W oswojeniu się z sytuacją pomógł szalik, który podrzucony przez wiatr wpadł mu w oko przywracając świadomość do poprawnego stanu - słoneczny dzień właśnie się zakończył.

- Nie do uwierzenia. Wandachowicz prosił mnie o spotkanie - witał się z Okryckim zamiast najbardziej kulturalnego "cześć". - Nie mam bladego pojecia o co chodzi, tak mnie zatkało - tokował.
- Pewnikiem wyprodukował coś na Ukleję - wyjaśnił Okrycki.
- Stary. Ukleja zakończył w nocy karierę. Nic nie wiesz? - zdziwił się Fleischmann. Kto jak kto, ale Okrycki esemesa o tej treści powinien był dostać już kilkanaście godzin temu. - Jeśli Wandachowicz coś wyprodukował na niego, to się namęczył bez potrzeby - stwierdził pewien swego.
- A ja ci mówię, że produkował od kilku miesięcy. I myślę, że produkował coś takiego, że nawet koniec kariery Uklei tu nie ma nic do rzeczy - mamrotał pod nosem obrażony Okrycki.
- Nic ze starych rzeczy nie mógł produkował. Przecież Ukleja miał go w garści. A jak już to szedł na wycir, czyli żeby odkuć się na Uklei na kasce. W obu przypadkach nie ma Uklei, nie ma tematu - jeszcze bardziej poirytowany naiwnością swego kolegi Flieschmann próbował go nawrócić.
- Ale są pieniądze - uśmiechnął się Okrycki, poskubując się za uchem.



Nawet espresso nie pomogło. Czarne opiłki kawy zgromadzone na krawędziach filiżanki, tam gdzie na kamionce znajdowały się resztki farby po złotym pasku, wzbudziły w nim podejrzenie, że w knajpie znowu psuje się ekspres. Cukier nie smakował nogami nieznanego obcokrajowca, co z kolei sugerowało, że znowu wsypał sobie biały.
Nie mógł uwierzyć, że Okrycki znowu miał rację. Telefon od Wandachowicza musiał być związany z wypadkiem Uklei. Zapomniał o tym, że od kilku lat dyrektor był uwiązany do pełnomocnika jak jamnik do swej poduszki, jedynego przedmiotu, który mógł gwałcić. I albo było tak jak sugerował Okrycki, że Wandachowicz miał coś na Ukleję, albo Wandachowicz musiał czuć potrzebę podzielenia się z kimś tym co wiedział jak najszybciej, bo inaczej... no właśnie. Co?
Trawa przerastająca kostkę brukową na Brackiej nie pomagała w rozwikłaniu problemu. Ukleja angażował się w niemal każdą sprawę w mieście, która była związana z pieniędzmi. Wydłubanie o co chodziło potrwa dłużej niż do jutra. To pewne.
Wibrator komórki znowu zaterkotał. - Uhm - bąknął Fleischmann nie zerkając kto dzwoni.
- Będziesz tu dzisiaj patafianie, czy mogę iść do domu i po drodze wyżalić się papiszczom z nieprzespanej nocy - usłyszał warkot Mamyszaka.
- Daj 20 minut. Miałem ważne spotkanie. Słuchaj? Czy wy wiecie coś o ostatnich interesach Uklei. Coś architektonicznego - jeszcze zamyślony wyprzedził słowami to co planował zrobić.
- My nic nie wiemy. Chyba, że ja. Ja to wiem. He, he. Za godzinę mam obiad. Popieprzaj tu - Mamyszak odłożył słuchawkę.
Bruk nie pomógł, pomógł za to człowiek z walizką. Hektar ziemi koło planowanego muzeum sztuki współczesnej był wart grube pieniądze. Ukleja zaś obsługiwał inwestycję. - Człowiek z walizką. Hmmm... - oczka rozkleiły się do końca. Minęło właśnie południe. Duch Kantora unosił się nad lokami Fleischmanna.

2008/12/15

Zapomniałem uczcić amnestię dla poborowych. Więc dla wszystkich, piosenka z młodości. Naprawdę tego słuchałem... :)


niedługo będzie następny odcinek. Obiecuję

O mnie

niczego się na razie nie dowiecie...