2009/02/01

Odcinek 11 - czyli Fleischmann sprawdza, czy jeszcze dotyka krawędzi

Nad "kiblem" kiwał się już romantycznie. Wiśniówka - "wiśnióweczka" jak mawia Jodła - zrobiła swoje. Znad ciurkającego z penisa moczu, próbując trafić w kołyszący się jak na promie do Szwecji wucet, zastanawiał się czego mu brakuje. - Deski - pomyślał. - Brakuje kurwa deski. Co za wiocha. Gdybym był kobietą pozwałbym pieprzonych właścicieli Frontu. Przecież to kurwa skandal, że tu nie ma deski. Jak one mają się wyszczać, bez deski. Ja pierdolę - taktował w rytm fal morza Bałtyckiego.
Przemyślenia nie były bezpodstawne. Kiwanie się na sedesem było dość wyjątkowym momentem w jego życiu, najlepiej świadczącym, że jest już choć troszkę pijany. Normalnie, zwykle, najczęściej rozsiadał się na kiblu, na desce, jak w domu. Cóż z tego, że straszą hemoroidami kiedy tak wygodnie. Niejednokrotnie prowadziło to do konsternacji kilku kobiet, które miały okazję zawitać w pielesze jego kawalerki.
- Dlaczego siadasz? - pytały. - Źle się czujesz?
- Wygodnie mi tak. Jezus! A dlaczego ty siadasz? - odpowiadał zawsze tak samo. A żeby pokryć zażenowanie wyciągał spod muszli gazetę lub książkę - coś zawsze udawało się znaleźć, najczęściej jakiś wymagający, acz nudny element twórczości, któregoś z polskich literatów lub publicystów - po to, by zaraz usłyszeć wspomniane wcześniej: - Nabawisz się hemoroidów.
- Każdy je ma. Tylko, że niektórych bolą - wołał wkurwiony i już wiedział, że z tą laską nigdy więcej już, ni chuja. Z akcentem na ostatnią sylabę (spróbuj czytelniku, to po śląsku chyba).

Ocierając twarz wodą z kranu, która zawsze wywoływała w nim spostrzeżenia rodem z serialu detektywistyczno-medycznego (czy aby nie zarażę się jakimś wirusem) pomyślał: - Jest dobrze. Jest ekonomicznie.
Rozpaczliwie wybałuszone gały, które zobaczył w lustrze nie potwierdzały tego entuzjazmu. Nie potwierdzała też chorobliwie biała gęba, ale dla wprawnego znawcy jego ciała, a za takiego się uważał, był to klasyczny objaw postępującego upicia. Więc właściwie nic nadzwyczajnego.



Rozpychając się łokciami, jak na najlepszych koncertach, wyszedł z korytarzyka prowadzącego na salę. Jodła wiernie pilnował jego resztki wiśniówki. -Trzeba się odwdzięczyć - pomyślał i wrócił do niego. Nie musiał jednak nawiązywać konwersacji, bo Jodła wyhaczył już Witka i razem opowiadali sobie o setkach dupć, które w życiu widzieli. To zaś było dla nich lepsze, niż 50 grzybów o poranku, albo kwas zażyty kwadrans przed koncertem RobotaBiboka.

Fleischmann szybko dopełnił więc obowiązku, wypróżnił wiśniówkę i zamówił nastepną. Następnie w miarę dyskretnie udał się na powierzchnię Frontu, gdzie powitały go lata 60-te.
Oprócz tego powitał go widok, którego nie spodziewał się zobaczyć nawet w najbardziej perwersyjnych snach. Augustyna! Zakrztusił się pestką z cytryny - one nigdy nie chciały się odlepić od dna szklanki, a co dopiero od gardła. Nie pomogło. Augustyna nadal siedziała przy stoliku z postępowym literatą Masłowskim. Obok siedział kolejny postępowy literat-nieanalfabeta Dorsz. Nie dość, że żaden z postępowych nie kojarzył się Fleischmanowi z Frontem (bardziej z Pustelnią) to na dokładkę obecność Augustyny w ich towarzystwie spowodowała taki zamęt w jego głowie, że postanowił podejść bliżej. Wcześniej musiał oprzeć się o kegi po piwie i odmówić dziesiątek różańca.



- Cześ, chopaki. Można zająć miejsce gdzieś koło was, bo gdzie indziej nie ma miejsca, które można by zająć? - zaindagował, sporo ryzykując, bo ani Dorsz, ani Masłowski nie zaliczali się do znanych mu chopaków. Ba, nie zaliczali się nawet do dobrych, ani nawet do w miarę dobrych, ani właściwie jakichkolwiek znajomych.
- No. Można - skromnie odpowiedzieli "chopaki". Ewidentnie byli głęboko zajęci Augustyną. To z jednej strony można było traktować pozytywnie - nikt nie wyrzuci go od stolika - ale z drugiej skazywało go tylko na obserwacje socjologiczne. - Chuj. Dobre i obserwacje. Może nawet najlepsze - westchnął w duchu Fleischmann ciesząc się, że świeżo zamówiona wiśniówka daleka była od próżności.

Augustyna niemal nie odzywała się przez cały czas tokowania Dorsza i Masłowskiego. Wypieki wystarczały im za reakcję. Jedynie raz na pięć minut podnosiła lekko zarumienioną twarz i rzucała cytatem, złośliwością, albo wulgarnym dowcipem ( - Ja pierdolę, nie wierzę - wybałuszał i tak wybałuszone gały Fleischmann. Usłyszeć z gardzieli Augustyny "kutas" było bezcennym doświadczeniem.).
Dorsz ewidentnie poirytowany brakiem efektów emablowania postanowił po męsku zaintonować: - To ja idę po jeszcze jedno piwo. Ktoś chce? - zapytał dzielnie, ale tempo w jakim wstał wskazywało na to, że nie spodzeiwał się odpowiedzi.
- No to ja na chwileczkę wyskoczę na stronę - zasugerował Masłowski, który wyraźnie postanowił wykorzystać sytuację, że konkurencja znika, i że ma szansę niczego nie stracić na nieobecności.
Fleischmann został sam przy placu boju. Nie bardzo wiedział o co boju, ale że boju to na pewno. Uśmiechał się kwaśno-debilnie do Augustyny, bo wypadało okazać, że ją zauważył i zna, licząc jednak na to, że będzie powściągliwa i nie odezwie się. Pomylił się.
- To co. Zdecydowałeś już co z ideałami? Może pójdziemy w jakieś bardziej przyjemne miejsce - uśmiechnęła się Augustyna. O dziwo z jej policzków zniknęły wypieki. Fleischmann nabrał oddechu. Za głośno.

O mnie

niczego się na razie nie dowiecie...